niedziela, 16 sierpnia 2020

Wiatrem po oczach na Jeziorze Łańskim.

Wiatrem po oczach na Jeziorze Łańskim.




W nocy popłynąłem kajakiem na Jezioro Łańskie. Skusiła mnie prognoza pogody. Miała być mgła. Miała być flauta. Księżyc, chociaż było go tylko pół, świecił przez okno tak mocno, że nie zapalałem światła, szykując się do wyjazdu. Kiedy opuściłem kajak na wodę i odbiłem między trzciny, łabędzie śpiące pod drugim brzegiem ledwo zareagowały. Wokół ciemno. Lada co widać, chociaż powietrze klarowne. Gwiazdy nad głową. Tajemnicza toń pod kilem. Szuwary na szerokość wiosła… I ta cisza wokół… Żadnego wiosennego wzmożenia. Krajobraz zamilkł. Ptaki zamilkły. Słyszałem tylko plusk wiosła, plusk wody, szept skrzydeł nietoperzy przelatujących nad głową. Onieśmielony zwolniłem. Rzeka niosła kajak bezgłośnie przez łagodne zakręty i proste perspektywy. Nad kwiatostanami trzcin widziałem jedynie dachy i latarnie Ząbia. Dopiero dalej za obszernym pomostem z rozpiętym nad nim parasolem wznieciłem jakąś kakofonię szelestów. Najpierw wystartowała czapla. Zatrzepotała skrzydłami. Zachrypiała krakaniem. Zobaczyłem sylwetkę w świetle rzecznego korytarza na tle rozgwieżdżonego nieba. Po chwili usłyszałem świergotanie dziesiątek jeśli nie setek dziobów. Szpaki i brzegówki. Nocowały w trzcinowisku. Nie odważyły się jednak wzlecieć. Ostrzegając się wzajem, trwały w mierzwie niewidoczne. Ucichły, gdy nurt poniósł kajak ku leśnej części doliny. Napotkane krzyżówki wolały zaszyć się między łodygami rozbuchanych szuwarów, niż podrywać się do panicznej ucieczki. Płynąłem więc przez ciemność ku brzaskowi, który jeszcze nie dawał o sobie znać.




Minąwszy ostatnie domostwa Kurek między rzeką a szosą, zacząłem się skradać. Spoza trzcin doszedł mnie głos deptanego brzegu. Coś napierało na zwartą mierzwę. Na stokach pastwisk szukałem zwierząt. Skradałem się. Na nic wysiłki. Przestrzeń opustoszała. Wiatr z północy uderzył w twarz, rozbujał i rozszumiał oczerety. Czekała mnie przeprawa. Pomyślałem:

- Jeśli taki wiatr tutaj, to co mnie spotka na jeziorze?



Przed drewnianym mostkiem minąłem rodzinę łabędzi z trzema wyrośniętymi podrostkami w szarej szacie. Nocowały pod tatarakiem. Odsunąłem się pod prawy brzeg na sam skraj nurtu. Ptaki nie ruszyły się z miejsca. Czuły się bezpieczne. Pochyliłem głowę przed przęsłem, wyciągnąłem wiosło przed siebie. Chociaż Łyna wciąż wysoka po ostatnich deszczach, nie zahaczyłem głową o bale. Aparat wciąż czekał na swoją porę. Widziałem tylko ciemność, niewyraźne kontury i kształty. Jedynie księżyc służył światłem, znacząc szlak bladą poświatą. Jedynie Wenus wyznaczała  słuszny kierunek spływu, jeśli tylko oddalałem się od ściany ciemnego boru. Czaple wciąż podrywały się z oczeretów. Żurawie też nie wytrzymywały. Nie myślałem o fotografowaniu. Do wschodu słońca było dwie godziny. Ta cisza, ten nastrój i te powiewy ciepłego północnego wiatru… Myślami znowu błądziłem we wspomnieniach nocnego pływania pod prąd Narwi i Pisy, szlakami Krutyni, Czarnej Hańczy, Drwęcy, Brdy, z nurtem Wisły do Gdańska… Jakbym przeglądał kalejdoskop najpiękniejszej włóczęgi…




Opuszczając ujście Łyny, poczułem na twarzy uderzenie wiatru. Kiedy kajak prześliznął się przez mierzwę wodorostów, fale zagrały na dziobie i burtach. Naparłem na wiosło. Perkozy, kaczki i łyski rozpłynęły się na boki. Złapałem rytm. Wyrównałem oddech. Poczułem każdy mięsień zaangażowany w monotonne wiosłowanie. Uszy wypełniło rytmiczne łomotanie fal o spód dzioba. Przestrzeń uciekała do tyłu. Ściana nieprzeniknionego boru milczała nad taflą. Nawet strumień z dzierzguńskiego matecznika zamilkł zagłuszony bębnieniem fal. Brzask dopiero się stawał. Pomyślałem, mijając biwak na cyplu pod Ząbiem:

- Będzie się dłużyło.

Gdzieś nad Pluskami wypiętrzała się chmura burzowa. Zaczynała płonąć w promieniach słońca skradającego się za horyzontem. Zjawiskowy obraz. Godny tatrzańskich wspinaczkowych wrażeń. Co i raz spoglądałem za siebie. Byłem niespokojny, chociaż wiatr zdawał się odpychać komórkę burzową na południe. Nic to. Wiosłowałem. Fale i wiatr wysysały siły. Po godzinie miałem dosyć. Dopłynąwszy do jednego z dzierzguńskich cyplów, schowałem się za pasmem trzcin pod wyniosłymi olchami i położyłem się w kajaku. Na dziesięć minut. Tutaj uruchomiłem aparat. Pierwsze zdjęcie: panorama Jeziora Łańskiego z połówką księżyca. Drugie: trzciny i olchy chroniące od wiatru. Trzecie: komórka burzowa nad jeziorem Pluszne, jeszcze ledwo widoczna w świetle dopiero zbierającego się słońca…







Znowu płynę. Znów wiatr w oczy. Fale pod dziób. Kajak mimo to trzyma kurs. Nie zbacza z obranego toru. Może dlatego, że płynę dokładnie na północ, skąd wieje i skąd nadbiegają fale. Przede mną najobszerniejszy fragment jeziora. Do półwyspu Lalka, który wierzchołkiem celuje w plażę i przystań w Rybakach. Do przewężenia jeziora, przez które przeprawiał się August Klemens Popławski z rodziną i sąsiadami, idąc z łosierą na odpust do Butryn. Po lekturze Ludzi dnia wczorajszego tym zwykłym wrażeniom towarzyszy świadomość, że soczę tropy wielu pokoleń Prusów i Warmiaków żyjących tutaj przede mną. Wyobrażam sobie łodzie pełne pątników śpiewających Błogosławiony naród, ojczyste lany, cele godziwe i kraj kochany, przed którymi do kościoła jeszcze z siedem, osiem kilometrów przez las… 




Więc wiatr w oczy. Te uporczywe fale. Ich wierzchołki załamują się pianą. Ich grzbiety uderzają w dziób i burty. Wydłużam pociągnięcia wiosłem. Oddycham głęboko. Kajak sunie. Brzask na wschodzie jaśnieje. Delikatne chmurki ubierają jedwabie ze złota. Komórka burzowa przywdziewa biskupie szaty. Nie wytrzymuję. Sięgam po aparat. Kajak mimo to nadal utrzymuje kierunek. Gdzieś na falach bujają się kormorany, mewy i perkozy. Mewy zaczynają chichotać. Perkozy zaczynają gadać po perkoziemu. Świat staje się jaśniejszy. Odwraca uwagę od bolących nadgarstków, od zmęczenia…









Za wierzchołkiem Lalki celuję w przewężenie jeziora. Zbliżam się do ściany boru skąpanego światłem złotej godziny. Pnie sosem świecą odcieniami miedzi. Krajobraz staje się ciepły. Wrażenia, wrażenia… 












Pod olchami przeglądającymi się w wodzie fale gasną. Wiatr cichnie. Wpływam kajakiem między gałęzie zwalonego drzewa. Zastygam w bezruchu. W toni dostrzegam jakiś cień. Przepływa pod stępką. Perkoz? Wydra? Gdzieś obok wysypują się ryby, uciekając przed łowcą. Spokój jest złudny. Wszędzie dzieje się życie. Żywioł. Skrajem brzegu coś się skrada. Mierzwa ukrywa wszystko. Ważka siada mi na nosie. Zamykam oczy. Nieruchomieję. Zaraz przypomina mi się scena z Narwi… Leżąc w kajaku wepchniętym w tatarak rzecznej wysepki, słyszę chrupanie. Kątem oka widzę wodnego szczura (karczownika ziemno-wodnego) pałaszującego łodygę. Jest na wyciągnięcie ręki… I druga scena z Rospudy, kiedy śpiąc w kajaku o świcie, czuję na sobie jakiś włochaty ciężar. Otwieram oczy. Patrzę wprost w oczy piżmowca, który rozgościł się na piersiach i grzał się moim ciepłem…

- Zwierzaki – myślę sobie…







Znowu płynę. Wzdłuż ściany wyniosłych olch, sosen, świerków, zamierających drzew, wykrotów, zarośniętych brzegów skrywających bogactwo zakamarków… Wszystko to tworzy osobliwą dżunglę. Plątanina kształtów, konturów, chaotyczna mieszanina kolorów. Osobliwy nastrój. Cypel brzegu znaczą pochylone nad wodą olchy. Tworzą jeden z najpiękniejszych obrazów Jeziora Łańskiego. Nie potrafię się oprzeć pokusie fotografowania. Odsuwam wiosło. Kajak siłą inercji mija łan trzcin. Słyszę:

- Spławiki!

Budzę się z zauroczenia. Wędkarze. Obsiedli zatoczkę. Odbiłem na środek jeziora.














W przejmie jest ciszej. Wiatr swawoli nad lasem. Fale słabną. Przyglądam się przewężeniu jeziora. Przypomina Wisłę pod Wyszogrodem albo Bug w przełomie między Drohiczynem a Brześciem. Ściany boru na stromych stokach. Gmatwanina zarośli pod brzegami… 








Wszystko to zamknięte największą wyspą na Jeziorze Łańskim, Stodółką… Gniazdowiskiem czapli, kormoranów, kań, kruków… Płynę przez rybackie tonie: Rybaki i Klatę, niedostępne rybakom z sieciami za sprawą mnóstwa drzew wyrwanych stromym brzegom i zalegających w szuwarach i jeziornej głębi.











Opływam Stodółkę wzdłuż ośrodka wczasowego w Łańsku. Mijam wędkarza, który zasiadł na niewielkiej polanie wyrwanej chaszczom. Nieco dalej przyglądam się wystającym z wody nagim konarom, wierzchołkom sosen wystających nad gąszczem olch, jesionów, osiki. Nigdzie moich ulubionych ptaków. Jakby je ktoś na dobre przepłoszył. 





  
Kajak znowu gada. Fale tłuką monotonnie o spód dziobu. Wiosłuję. Aparat nie ma czego fotografować. Bezchmurne niebo, wiatr od Sitozia (Sitowia), nad którym zwykle unosiła się chmura gniazdujących mew i rybitw, i od Pryków (kolejnej wyspy na północnym plosie Jeziora Łańskiego) – nie czas fotografować, gdy wszystko to wietrzysko, fale i bryzgająca w oczy woda … Zapieram się. Najpierw myślałem zawrócić, opłynąwszy Stodółkę. Potem pomyślałem:

- Już niewiele do końca szlaku. Dam radę.

Słońce pali twarz i odsłonięte dłonie. Nie ściągam bluzy, chociaż gorąco. Ciągnę wiosłem, chociaż na dłoniach narastające odciski. Wreszcie chowam się pod lasem, przytulam do trzcin, gdzie ciszej i spokojniej.



Leżę w kajaku. Gapię się na gągoła, który pływa na środku ostatniej zatoczki. Próbuję fotografować. Na leżąco się nie da. Kiedy niezgrabnie usiłuję usiąść, hałasując, ptak odlatuje w cień. 













Wtedy na skraju szuwarów dostrzegam białą plamkę. Nieruchomą. Na ekranie wyświetlacza widzę długi dziób.

- Biała czapla.

W środku narasta podniecenie foto-łowcy. Odpycham wodę wiosłem. 















Kajak siłą inercji zbliża się do czapli. Ta wciąż tkwi w mierzwie. To się chowa, to znów wygląda. Robi krok przed siebie. Wyłania się spoza kępy pałki wąskolistnej… Przygląda się wodzie tuż obok.

- Uroczy mnie. Mami – myślę.

- Antropocentryzm – karcę siebie. – Co czaplę obchodzą moje domysły? Robi swoje. Poluje.

Potem widzę, jak stroszy pióra. Potrząsa skrzydłami. Zdaje się pozować. Jak ów kormoran pod Ząbiem wcześniej. Świadoma swojej urody. 





Kiedy jednak spojrzała na zatoczkę i oceniła, żem za blisko, seans się skończył. Wyprostowała się. Rozwinęła skrzydła. Złapałem ją w chwili, gdy podskoczyła i uniosła się, układając skrzydła w kształt symbolu zwycięstwa. Odleciała za wyspę, nieśmiało kracząc. Złapałem ją jeszcze w świetle słońca…








Odpocząwszy chwyciłem za wiosło. Płynąłem nad mielizną wzdłuż mokradeł wieńczących północny kraniec jeziora. Ku klangorowi żurawi przechadzających się pod olchowym łęgiem. Niewidocznych. Gdzieś obok mierzwę zarośli przemierzało ciężkie zwierzę. Słyszałem szuranie i chlupot wody. Potem zapadła cisza. Wiosłem budziłem obłoczki jasnego mułu. Drobne fale rozświetlały toń błyskami załamującego się światła. Prześwietlone olszyny kontrastowały z zacienionym tłem lasu. Słońce wydobywało z fraktalnych struktur wodnych zarośli frapujące szczegóły. Fotografowałem, póki wiatr nie wypchnął mnie z zatoczki.






Wtedy zacząłem wracać przez rozbudzony dzień i pozostałe czternaście kilometrów do Kurek. Pchany wiatrem i niesiony falami rozhuśtanego jeziora. Teraz było łatwiej. Kajak nabrał wigoru. Przestrzeń uciekała do tyłu szybciej. Dziób kroił spienione grzbiety, wzniecając niegasnący szum. Zostawiłem wyspy, trzcinowisko, zatokę, leśniczówkę w Łańsku. Przemknąłem przez najpiękniejszy fragment jeziora w wąwozie. Przepłynąłem obok cypla z pochylonymi olchami. 


Wpadłem na najobszerniejsze ploso zwieńczone Lalką i przejmą pod Rybakami, przez którą przeprawiały się łosiery do Butryn.

Ksiądz Barczewski wspominał, że w Wielkanoc 1884 roku nad przejmą podniosła się trąba powietrzna, która omal nie zatopiła łódki z księdzem wezwanym do chorego. Nic jej nie zapowiadało. Pod wieczór jezioro było wyciszone…



Coś podobnego zdarzyło mi się podczas spływu Krutynią. Wpłynąłem na jeziorko Jerzewko za Jeziorem Gardyńskim (już przed Bełdanami). Świst rozdarł ciszę. Wwiercił się w uszy do bólu. Od olch i świerków nad jeziorem oderwał się wir. Zasysał hektolitry wody. Sunął na mnie. Próbowałem odpłynąć. Na nic wysiłek. Owo koliste monstrum zwaliło mi się na głowę. Obróciło kajakiem niczym kawałkiem drewna. Chlusnęło kurzawą. Natarło na drugi brzeg. Kiedy pomyślałem, że posypią się drzazgi z połamanych konarów, ten wir nagle zgasł. Wodna kurzawa opadła bezsilnie. Nad jeziorem zapaliła się tęcza i równie szybko spłowiała… Gdyby nie woda, którą wylewałem z kajaka, dobiwszy do brzegu, nie uwierzyłbym własnym oczom…




Skąd to zauroczenie Warmią i Mazurami? Wszystko przez książkę w Krainie puszcz i jezior, którą zaczytywałem do ostatniej kartki, odkąd poznałem litery. Czarno-białe zdjęcia krajobrazu podbarwione zielenią imitującą kolory pamiętam jakbym dzisiaj je oglądał. A potem pierwsze wakacje w Borowskim Lesie nad Jeziorem Lampasz na szlaku Krutyni. Jeśli miałbym uzasadnić swoją fascynację, to chyba zdarzeniem, kiedy w tajemnicy przed rodzicami wsiadłem w kajak i, wiosłując nadmiernie ciężkim wiosłem, popłynąłem na Sobiepankę, która skrycie odpływa z Lampasza i prowadzi na jezioro Kujno. Rzeczka tak zafrapowała nieznanymi dotychczas obrazami, że wróciłem późnym wieczorem. Ojciec, ujrzawszy moje poobijane kolana, podrapane ręce, umazaną twarz, nie mógł powstrzymać śmiechu, chociaż zamierzał dać reprymendę. Pojął, że przeżyłem wielką, w dziecięcej skali odczuć, przygodę. Na nic więc wychowawczy krzyk. Nie stłumi raz rozbudzonych marzeń.




Dzisiaj wracałem pod palącym słońcem. Krajobraz spopielał. Niebo bez chmur. Nawet komórka burzowa odpłynęła za ścianę lasu. Przestałem fotografować. Wiosłowałem, złapawszy rytm. Mrużyłem oczy. Chwilami płynąłem na oślep, widząc, że kajak nie zbacza z obranego kursu. Wiatr napierał na wiosła i plecy. Chłodził. Zostawiłem za sobą Lalkę. Minąłem największą zatokę oddzielającą Rybaki od Ząbia. Jej kraniec dochodzi do moreny ograniczającej jezioro Pluszne, którego Księżycowa Zatoka jest ledwo trzysta metrów za lasem ale szesnaście metrów wyżej. Wystarczy dopłynąć do polany zaanektowanej przez zarośla ekspansywnego niecierpka himalajskiego, który opanował brzegi, i przenieść kajak leśnym duktem… Dopiero za dzierzguńskim występem pofolgowałem rękom. Położyłem się w kajaku i … usnąłem. Na kwadrans. Nie – to nie narkolepsja. Zareagowałem na nieprzespaną noc i łagodne bujanie fal…









A potem to już tylko powrót rozświetloną Łyną do Kurek. W towarzystwie bocianów pasących się z krowami nieopodal drewnianego mostka. Bociany swoim zachowaniem wieściły, że niebawem odlecą. Przykop opuściły w tym roku już 14 sierpnia. Nad moim domem kołowały z pół godziny, zwołując się klekotaniem, zanim wybrały kierunek wędrówki. Lato dobiega końca. Przynajmniej w moim odczuciu. Odlatujące bociany wieszczą przybycie jesieni…

PS. 
Zdając kajak w Kurkach, zobaczyłem zimorodka. Nadleciał zza pleców, gdy dopływałem do pomostu, a po chwili odleciał z samego pomostu, gdy dobijałem do brzegu. Zimorodek w środku Kurek? Tego jeszcze nie grali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz