poniedziałek, 20 kwietnia 2020

WARMIA SZEPTEM - CZĘŚĆ I: MOJE MIEJSCE NA ZIEMI - 4. NAD ROZLEWISKO


4. NAD ROZLEWISKO

Złote runo

Rzadko zachodzę do Pokrzyw. Jedyna rzecz, która przyciągała uwagę, rozłożysta lipa nad murowaną kapliczką i dachem jednego z domów, została ścięta. Wieś straciła charakter. Obchodzę więc leśniczówkę. Skradam się do zdziczałych jabłoni. 


























Jesienią można zastać pod nimi jelenie i sarny. Jabłka przyciągają też dziki. Za jabłoniami i lipami widać płot i biwak dla myśliwych. Do miejsca na ognisko przy stawie wchodzi się przez bramę. Wokół paleniska obłożonego polnymi kamieniami ustawiono siedziska wyrzeźbione w pniach. Nieopodal wzniesiono drewniany domek.





















Droga wiedzie świerkową aleją. Pod świerkami panuje cień a w pochmurne dni półmrok. Słońce nie przebije splecionych gałęzi. Przechodząc tędy, trzymam aparat w pogotowiu. Od czasu, gdy sfotografowałem bociana przelatującego między drzewami tuż przed nosem.








Opadająca droga odsłania widok na zarastające jezioro. Jego lustro otacza z północy i zachodu półwysep z łąką dobiegającą do zakrzaczonych brzegów. Za rozlewiskiem widać noworamucki las. Brzozy nad wodą przeglądają się w tafli uśpionej flautą.











Idąc ku brzegom, brnę przez coraz wyższą trawę. W końcu zanurzam się w niej do pasa. Ziemia pod butami coraz miększa. Strząsam kleszcze z ubrania. Oganiam się od komarów, ślepaków, gzów, wpleszczy, much końskich. Nie rezygnuję jednak. Zdjęcia warte wysiłku i poświęcenia. 











W pobliżu krzaków łozy często bywają jelenie i sarny. Przez przewężenie rozlewiska migrują dziki. Z ukrycia w mierzwie zarośli fotografuję płochliwe perkozki, czujne krzyżówki, łyski, nurogęsi, cyranki, gągoły i cały ptasi drobiazg zamieszkujący oczerety. Podczas lęgów obserwuję psoty maluchów pod czujną opieką dorosłych.






Łabędzie krzykliwe lubią przemieszczać się po całym rozlewisku. Bez obaw podpływają do brzegu i pozują. Najpiękniej wczesną wiosną na tle brzozowych ścian i ich odbić w wodzie.












Zwierzęta migrują przez płytką cieśninę w stronę przekaźników telekomunikacyjnych, łąk i pól Pokrzyw, Przykopu i Butryn. Radzą sobie z płotami, elektrycznymi pastuchami, drutami kolczastymi… Tych ostatnich na szczęście coraz mniej. Pasą się potem na soczystych łąkach w towarzystwie krów, koni i bocianów.








W głębi rozlewiska są podmokłe wysepki z kikutami rozpadających się wierzb i olch. Na martwych konarach przesiadują myszołowy, czaple siwe. Od kilku lat zalatują tutaj białe czaple, zaświadczając postępujące ocieplenie klimatu. Ptaki – bywa – wpadają w kadry, gdy nieświadomy niczego uwieczniam zamglone szuwary w świetle wstającego słońca. Wtedy odczuwam magię.




Jezioru towarzyszą stawy. Nad jednym z nich zbieram zdziczałe truskawki. Ten staw stał się tematem zdjęcia – kwintesencji warmińskiego lata w Przykopie. Na tle matecznika uwieczniłem podrywającego się do lotu bociana w towarzystwie łabędzi rozgarniających piersiami rzęsę.










Podczas mglistych świtów zachwycałem się brzozowymi gałązkami, z których skapywała woda, czy dębczakami przytrzymujących ubiegłoroczne liście pokryte szronem. Świat w obiektywie stał się moim własnym odkryciem.










Nieopodal rosła rosochata wierzba. Sfotografowałem ją przed ścięciem. W każdej chwili mogła runąć na drogę. Pozostał po niej wydrążony w środku pniak. Trawę zasypała próchnica i fragmenty uschniętych konarów i gałęzi. Drewno nie nadawało się już do kominka. Po kilku latach szczątki rozpadły się bez śladu. Takich wierzb tutaj więcej. Zwłaszcza wzdłuż drogi z Nowego Przykopu do Nowej Wsi. Fotografia jednej z nich stała się elementem projektu podkrakowskiej willi. To drzewo też wycięto.


Zatrzymuję się w altmajerówce za każdym razem, gdy zmierzam nad Jezioro Łańskie albo nad Łynę w Lesie Warmińskim. Wojciech Altmajer mieszka w warmińskim domu o dwustuletnim rodowodzie. Podczas pierwszego spotkania skojarzył mi się z bieszczadzkimi pionierami, którzy w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia ulegli mitowi zdobywców dzikiego zachodu i porzucili obiecujące kariery naukowe w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu. Osiedlili się w zapomnianej przez ludzi i Boga wsi nad Sanem. Z dala od Soliny i Polańczyka. Kiedy rozpoczęto budowę zapory i poziom wody zagroził gospodarstwu, właściciel siedliska podjął karkołomny wysiłek przeniesienia na własnych plecach rozebranych na elementy zabudowań na pobliskie wzgórze. Teren był trudny. Ciągniki nie podołały podjazdom. Pomagał mu brat, który zachorował na gruźlicę i któremu poznańscy lekarze dawali już tylko kilka miesięcy życia. Za namową starszego przyjechał w Bieszczady. Przekonał go pozornie brutalny argument:
- Przyjedź. Przynajmniej  umrzesz z pięknym widokiem przed oczami.


Z podobną motywacją do życia spotkałem się na kartkach „Za Opiwardą za siódmą rzeką” Igora Newerlyego. Autor śnił o seledynowym świecie, wodnych roztoczach, sitowiu, rozedrganej wodzie, dzikim ptactwie przed każdym przebudzeniem „Zum Appell aufstehen!” na Majdanku [7].

Owych braci, wspólnie gospodarujących w obejściu przeniesionym na wzgórze, spotkałem tuż po zalaniu całej niecki Zalewu Solińskiego. Bodaj w 1972 roku. Dopłynąwszy kajakiem, by zaopatrzyć się w żywność. Młodszy przeżył zaplanowaną śmierć. Był ode mnie dwa razy szerszy w barach. Choroba zostawiła ślad w formie wklęsłości klatki piersiowej w miejscu połączenia żeber z mostkiem. Bieszczady tchnęły weń nowe życie.



Pisząc tę dygresję na blogu pod wpływem pierwszego intuicyjnego wrażenia, nie przypuszczałem nawet jak blisko byłem prawdy o samym Altmajerze [1]…

Nasza rozmowa krążyła wokół jeziora. Na początku lat osiemdziesiątych rozlewiska nie było. Środkiem przebiegał rów melioracyjny, który odwadniał pola w Pokrzywach i odprowadzał wodę do Nowej Wsi. Dnem rozlewiska była łąka a dalej torfowisko. Po zamuleniu odpływu niecka wypełniła się. Była zasilana także helokrenowymi źródliskami pod noworamuckim lasem. Kurzawka była tak wydajna, że lód nie mógł jej skuć nawet podczas najcięższych zim. Miejsce było przez pewien czas schronieniem zimorodków.



Jezioro okazało się przyrodniczym ewenementem. Panujące od kilku lat susze spowodowały jednak jego zanik. Tam, gdzie kwitły białe grzybienie, zobaczyłem łąkę zarośniętą trawą, chwastami, kępami żółtych kosaćców. Druga część rozlewiska, z dala od zabudowań, skurczyła się do torfowiska z rosiczkami, żurawiną i mnóstwem innych bagiennych roślin. Przypadkowa śnieżna zima na przełomie 2017 i 2018 roku znowu odtworzyła akwen.

Póki była woda, przebywały tutaj białe i szare czaple, kormorany, łabędzie nieme i krzykliwe, czarne i białe bociany, kury wodne, kokoszki, perkozy i perkozki, kaczki prawie wszystkich gatunków, wędrujące gęsi… Wojciech Altmajer wymieniał nazwy coraz bardziej egzotycznych gatunków, utwierdzając w przeświadczeniu, że jego własne miejsce na Ziemi zasługuje na szczególną ochronę. Półwysep wcinający się między północną i południową część rozlewiska był miejscem gniazdowania czajek, sieweczek, rybitw, brodźców. Przelotem odwiedzały rozlewisko bataliony. Widział też bieliki, błotniaki, kanie rude.


Sam konferowałem przez Internet z ornitologami, którzy chcieli potwierdzić obecność łabędzi krzykliwych i białych czapli.

Na oczach Wojciecha Altmajera wyginęła rodzina łabędzi niemych, która dochowała się pięciu piskląt. Po śmierci jednego z rodziców drugi nie obronił stadka przed lisem. Moje zdjęcia z półwyspu okazały się prawdopodobnie ostatnim dowodem ich szczęśliwych chwil.

Łabędzie krzykliwe tymczasem mają się dobrze. W 2018 roku odchowały czwórkę piskląt.


Rozmowa odsłoniła uboczny aspekt mojej fascynacji pograniczem Warmii i Mazur. Ujawniając piękno altmajerówki na blogu, przyczyniłem się do tego, że siedlisko zaczęli nachodzić przygodni poszukiwacze łatwych wrażeń. Jakiż musiał być zawód, gdy zobaczyli jedynie zarośnięte łąki i jakieś babrzysko. Po suszy życie wraca do zakątka z mozołem. To ptaki muszą przynieść na łapach i piórach ikrę, nasiona, skrzek…


Piękno Warmii nie jest łatwe. Ktoś, kto liczy na spektakularne wrażenia, nie ponosząc przy tym wysiłku, dozna zawodu. Prawdziwe przeżycia wymagają wędrówki, ciszy, skupienia, wejścia do mateczników, gdzie nic nie jest ani proste ani przyjemne. Warmia i Mazury nie są obdarzone krajobrazem o łatwej i miłej oku estetyce. Bez znajomości historii tego regionu, bez wyczucia podskórnej dramaturgii wydarzeń wywracających utrwalony przez wieki porządek egzystencji, nie sposób pojąć jego wielowątkowego i wielopłaszczyznowego piękna. Sam nie jestem pewien, czy w ogóle mam prawo mówić o sobie:
- Znawca. 

Mysikrólik



Gąsiorki

Zdjęcia nie oddają znużenia, zapachu przepoconego ciała, bólu zadawanego przez kąsające owady, gróźb zdesperowanych loch, gotowych na wszystko w obronie młodych, pułapek na mokradłach czy w rzekach, całego spektrum nużących przeżyć, prowadzących w rezultacie do pełnych treści fotografii. Bez tego sztafażu zdjęcia mają tylko wartość estetyczną albo biją po oczach spektakularnym obrazem.

W klimatach Toskanii

Wciąż staję przed dylematem, co i jak pisać, aby, oddając urodę enklawy i jej przyrody, nie narażać jej na najazd turystów, którym wydaje się, że świat natury jest tak piękny, jak jego wyidealizowane wyobrażenie utrwalone na kolorowych zdjęciach, oglądanych na ekranie komputera, iPoda, telefonu komórkowego. Bez refleksji, iż są owocem mozolnych wędrówek na przestrzeni wielu lat.


Zdradzając położenie opisywanych mateczników, narażam ten świat na strach wnoszony przez ludzi, którzy nie potrafią lub nie chcą uzmysłowić sobie, że prokreacja i przetrwanie dzikich zwierząt zależy od… świętego spokoju i czystości otoczenia. Ludziom na urlopie czy podczas polowania chodzi tylko o chwilową przyjemność i zaspokojenie doraźnej ciekawości, zwierzętom zaś idzie o… życie.

Z jednej strony chciałbym dać świadectwo swojemu zauroczeniu tą krainą, z drugiej jednak dostrzegam coraz bardziej owe niepokojące cienie literackiej i fotograficznej aktywności. Jak znaleźć równowagę między opiewaniem piękna tych miejsc, a koniecznością ich uchronienia przed ludyczną penetracją? Wydaje się, że jedyną lecz mozolną drogą jest powszechna edukacja, której celem jest uświadomienie nam wszystkim, że na Ziemi nie jesteśmy sami i że świat wokół nie jest nam dany na własność i w nieograniczone władanie. Ta świadomość upowszechni się jednak za pokolenia, gdy nasi następcy zrozumieją, w jak ograniczonym środowisku egzystują. Jeden z najgenialniejszych fizyków XX wieku, zajmujących się kwantową naturą materii, Max Planck, mawiał:
- Nowe idee przyjmują się nie dlatego, że ludzie je zrozumieli, lecz dlatego, że starzy wymierają, a młodzi są gotowi przyjąć je za swoje.




[1] Praca zbiorowa pod redakcją Wojciecha Altmajera: Księga Edenu 1992-2017. Olsztyn 2017

[7] Igor Newerly: Za Opiwardą, za siódmą rzeką. Czytelnik. Warszawa 1991

1 komentarz:

  1. Dziekuje za wspanialy opis i piekne zdjecia przyblizajace mnie widoki mojego dziecinstwa.

    OdpowiedzUsuń