piątek, 7 lipca 2023

Łyna na krawędzi czasu "teraz"

 


Wisława Szymborska wyraziła w swojej twórczości banalne – zdawałoby się – spostrzeżenie:

Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości.

Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją.

Kiedy wymawiam słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.

 


Czytając te słowa, pomyślałem, że wszyscy jesteśmy surferami. Niesionymi przez krawędź czasu teraz rozdzielającego zdefiniowaną przeszłość od nieokreślonej jeszcze przyszłości. Miarą teraźniejszości co najwyżej jednostka Plancka o niewyobrażalnie małej a jednak matematyczne skończonej długości.

Każdy nasz czyn, wybór, zaniechanie przyczyną zniszczenia innych możliwości dostępnych jeszcze na krawędzi czasu.

Każda myśl o niczym źródłem nowego bytu: rzeczywistego lub wirtualnego narodzonego na krawędzi czasu.

Nic nie jest pewne. Nic nie jest dane raz na zawsze. Jedyne, czego możemy być pewni, to wrażeń racjonalizowanych w sposób od nas niezależny przez mózg, którego natury nie poznamy do końca tak jak nie poznamy Wszechświata.

Fizycy badający naturę czasu od stworzenia ogólnej teorii względności, która przemeblowała nasz świat razem z fizyką kwantową i prawami chaosu, łamią sobie głowę nad definicją teraźniejszości. Żyją przypuszczeniami, nie prawdami objawionymi.

Dlatego, pisząc o swoich doznaniach w plenerze, staram się używać czasu teraźniejszego, aczkolwiek fizycznie nieuchwytnego. Chwila nie trwa wiecznie. Co gorsza, chwila odmierzana jednostką Plancka w istocie nie trwa. Żyjemy przeszłością i planowaniem dostępnej nam przyszłości. Nie żyjemy jednak chwilą. Z natury nieuchwytną. Bardziej nieuchwytną niż ostrze brzytwy, której próbujemy się chwytać w chwilach skrajnego zagrożenia.


Płynę więc kajakiem, kolejny raz swoiście surfując na krawędzi czasu danego Łynie i mnie, wiecznie zdziwionemu obserwatorowi.

 

Łyna wezbrała. To nie zasługa deszczu lecz wodorostów, które wypełniły toń. Trzciny wkroczyły w nurt, zagęściły się na brzegach. Są niczym dżungla. Gdyby nie to bujne życie, Łyna byłaby dokładnie taka jak na początku kwietnia. Wysuszona, miejscami płytka tak, że kajak trzeba było wodzić na sznurku. To przejaw najgorszej suszy – hydrologicznej. Charakteryzującej się dramatycznym niedostatkiem zasobów wody gruntowej. Niestety Wody Polskie jak co roku wykoszą tę zbawczą dżunglę pod pretekstem ratowania bieda-domków postawionych w świetle rzecznego koryta, przyczyniając się do pogłębienia skutków posuchy.

Spycham kajak na wodę, która płynie tuż pod murawą łąki. Kot ociera się o nogawki. Przymila się. Przeszkadza w wodowaniu kajaka. Chcę go zabrać dla towarzystwa. Ucieka jednak w pobliski oczeret. Jest cicho. Ptaki jeszcze w uśpieniu. Na północy nie ma srebrzystych chmur. Niebo szare. Zamglone. Jeśli wierzyć plotkom rozhisteryzowanych mendiów (celowa pisownia), to zasługa dymu z płonących lasów w Kanadzie. Tylko księżyc na posterunku. Tuż po pełni. Wygląda zjawiskowo. Nie widać jednak gwiazd. Ich światło rozprasza się w zakurzonym powietrzu. Nad wodą roztańczona mgiełka.

Odpycham się od trawy. Kajak sunie. Gładko. Bezszelestnie. Nocy nie ma. Panuje żeglarski brzask. Wszystko widać. Wiosłuję bez wysiłku. Zostawiam za sobą znikające kręgi i boczne fale od dziobu. Gasną pod brzegami, oddając rzekę ciszy. 


 

Most. Śmigające jaskółki. Pod przęsłem widzę wnękę z gniazdami. Pełne piskląt. Już nie śpią. Upominają się o jedzenie. Ledwo je widać. W końcu to noc. Na niby. Na pograniczu Warmii i Oberlandu. U zbiegu Łyny i Marózki. Dopiero podczas powrotu zobaczę rozdziawione dzioby piskląt zatykane owadami przez zagonione jaskółki. Chciałbym je fotografować, ale wewnętrzny przymus nakazuje odpłynąć.

 


Jestem na jeziorze. Kurki śpią. Nad nimi brzask i światła latarni. Lustro przed wyspą wygładzone. Księżyc gapi się w niewzruszone odbicie. 

 

 

 

 


 

W półmroku dostrzegam łabędzie. Opływam je z daleka. Z wnętrza szuwarów dobiega koncert świerszczaków, rokitniczek, trzciniaków i trzcinników. Nie jest to jednak wstrząsająca uwertura z maja czy czerwca. Ptaki raczej komunikują się ze sobą i z młodzieżą. Wpajają nowemu pokoleniu zasady społecznego współżycia. To już nie popisy godowe. Nagrywam filmując. Obiektyw skierowany w stronę brzasku rejestruje ruch na wodzie. Łabędzie karmią się wodorostami za polaną grążeli. Aparat ustawiony na nocny iHDR. Oparty na kolanie. Czas naświetlania nużący. Staram się nie bujać kajakiem.

 



Księżyc nad wyspą zjawiskowy. Jedno, że chmur nawet na lekarstwo. Mgiełki ścielące się nad wodą nie rozjaśniają krajobrazu. Płynę obok cypla. Jeszcze jesienią zdobiła go pochylona olcha. Malowniczy akcent krajobrazu Kiernoza Wielkiego. Dzisiaj leży na płyciźnie uczepiona wykrotu na brzegu. Perkozy snują się po jeziorze z młodymi. Nawet nie gaworzą. Odpływają na boki, gdym blisko. Nie ścigam ich. Fotografowanie w takim półmroku bezcelowe. Wiosłuję. Kajak rozcina nieruchomą taflę. Przede mną księżyc i jego bliźniacze odbicie. Prowadzi na południe. Za wyspą próbuję fotografować krajobraz. Aparat nie protestuje. Jest dziwnie cicho. Tylko plusk wody odpychanej wiosłem, szept lasu… Lato i sen nocy letniej...

 



Świt chłodny. Kurtka na grzbiecie chroni. Jest komfort. Anim przegrzany, anim przechłodzony. Mgła dotyka twarzy. Wzbiera zjawami. Rozprasza się, gdym blisko. Wypełnia gardziel rzecznego ujścia. Ustępuje, kiedy wpływam między brzegi i krawędzie zbitych zarośli. Nie zatrzymuję się, gdy wzmaga się koncert lasu nieopodal. Żadnego ruchu w mierzwie podmokłych łąk. Filmuję, a kajak niesie pod niewyczuwalny nurt. 

 


Szpaler wierzb wystających nad pasmem trzcin sunie na tle szarego nieba. Czaple podrywają się z zarośli. Odlatują, dźwięcznie kracząc…

 






Kolejne jezioro. Mgła spływa znad odległych łąk. Krajobraz nierealny. Kontury drzew i krzewów rozmyte, gdy spojrzeć na południe w stronę Brzeźna Łyńskiego. Jakby świat zawisł nad niewidoczną kaskadą. Księżyc ciska warkocz na pofalowaną powierzchnię. Czuję delikatny podmuch na twarzy. 

 

 



 

Perkozy dają się fotografować w poświacie brzasku. Mijam je. Zefir słabnie. Znowu gładka woda. Zbliżam się do brzóz nad ujściem rzeki. Nie czuję mułu pod wiosłem. Jezioro wezbrało. Księżyc nad łąką, księżyc nad łęgiem, nad stawami za groblą, nad zabudowaniami wsi... Samotna czapla na nieboskłonie. Dokąd zmierza?... Sen nocy letniej…

 


Nieopodal żeremia dostrzegam ruch. Trójkątna fala. Aparat w ręku. Zdjęcie rozmyte. Widać jednak bobra podpływającego do brzegu. Nie ucieka. Nie uderza płetwą ogonową o wodę. Zanurza się bezgłośnie i znika. Pewnie w wejściu do legowiska. Na próżno czekam jego powrotu.

 

 





 

Za mostem i uśpioną wsią wpływam na inną Łynę. Nurt wypełniony liśćmi grążeli. Nieodczuwalny. Przemykam nad kłodami i konarami. Nie trą o kajak. Rzeka wezbrała i nie stawia oporu. Czaple wciąż nie dają się sfotografować. Ledwo dziób kajaka wychyli się spoza osłony brzegu, drzewa lub tataraku, odlatują bezszelestnie w perspektywę nurtu między ścianami wyniosłego łęgu, przysiadają w kolejnym zakątku. Mijam znajome obrazy. Ścigam miraże. Próbuję chwytać obiektywem ptasi drobiazg. Na nic wysiłki. Tylko krajobraz rzeki o świcie. Niewzruszony. Tylko ten zapach z dominującą nutą tataraku… Tylko tajemniczy ruch w wodnej toni, w formie łagodnych fal zdradzających kierunek ucieczki niewidocznej ryby…

 





Przede mną Morze w perspektywie leśnej alei. Całe zarośnięte. Oplątane rzęsą. W dywanie grążeli uwija się krzyżówka z czeredką piskląt. Zapanować nad nimi to wyzwanie. Każde z młodych chce w inną stronę. Próbuję fotografować. Brzask jednak rządzi. Zdjęcia rozmyte. Film mało wymowny... Rozpędzam kajak. Przepycham się przez mierzwę liści grążeli oplątanych rdestnicą i kożuchem glonów na swobodniejsze lustro...

 





Wpływam na kolejny odcinek rzeki. Rozganiam mgłę. Wciąż jest chłodno. Kurtka, której nie chciałem zabrać, jednak  się przydaje. Zanurzam ręce. Woda ciepła. Zachęca do pływania. Nie korzystam, chociaż piaszczyste dno kusi. Wiosłuję, celując w miejsca, gdzie grążele i wodorosty rzadsze. Aparat w pogotowiu. Poluję na białe czaple i kormorany. Mogą czaić się wszędzie. Próżna nadzieja. Jestem sam pod powałą szarego pozbawionego chmur nieba. W otoczeniu wybujałych pałek szerokolistnych, kęp turzycy, kwitnącego szaleju, tataraku, łozy. Woda wezbrała na tyle, że widzę w obniżeniach zarośli co w głębi mokradeł wokół. Takie widoki możliwe zwykle w kwietniu, póki pozimowej mierzwy nie podniosą nowe pędy.

 





Przystaję na chwilę w zakątku rzeźby postarzałego zająca z wykrotu przewróconego drzewa. Fotografuję brzozy nad zakrętem. Z pobliskich drzew nadaje kukułka. Dźwięcznie. Egzotycznie. Nastrojowo. Jeszcze jej się chce, chociaż to lipiec i nie ma już komu podrzucić jajka. Za łęgiem widzę już ścianę boru otaczającego kolejne jezioro. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

Nieopodal zamaskowanego żeremia, gdzie ostro zakręcam nad wbitą w dno łozę, słońce prześwietla ścianę olch i złoci mgłę nad wodą. Obraz przykuwa uwagę…

 

 

 

 

Przyspieszam. Nie wyłączam aparatu. Przede mną korytarz z trzcin i pałki szerokolistnej. Rozpycham wszędobylskie grążele. Kajak nie płynie już gładko. Dno i burty trą o mierzwę. Czuję tępy opór zielonej materii. To łowisko białych czapli. Tutaj zwykły polować. Płoche tak, że zawsze uciekają z kadru. Dzisiaj jednak pusto. Słyszę tylko pogaduchy niewidocznych perkozów i łysek. Skryły się w oczerecie.

 






Przebiwszy się na swobodną toń, uwieczniam nostalgiczny krajobraz ze wschodzącym słońcem. Światło jednak inne. Przygaszone. Pozbawione nasyconych kolorów i nastroju. Tańczące mgły niewiele wnoszą. Za to jezioro milczące. Jego lustro wygładzone. Nad nim samotna śmieszka. Żadnych rybitw. Ani białych, ani czarnych. W oddali para łabędzi. Nad głową rybołów. Zanim wycelowałem obiektyw, zawisł nad trzcinami i wylądował w sobie znanej kryjówce. Karcę siebie:

- Reaguj szybciej! Decydują ułamki sekund…

 


Spoza postrzępionej linii sosen nadleciały siwe czaple. Przeparadowały kluczem na tle spopielonego nieba. Odleciały na południe. Nie wydały nawet chrapliwego okrzyku.

 

 

 

 






Wiosłuję. Roztrącam liście grążeli. Wydają się wyrastać wszędzie. Nawet tam, gdzie głęboko. Jezioro zastygło. Żadnych fal, kręgów, plusku. Jakbym płynął po szkle. Celuję tam, gdzie dywan liści rzadszy. Pod brzeg podmokłego półwyspu okolonego szerokim pasmem oczeretu i bagiennej łąki, dźwigającego łęg z brzóz, olch, wierzb. Pod ścianą tataraku, osoki aloesowatej, turzycy łatwiej płynąć. Płytka toń jest wolna od grążeli. Lawiruję między kępami pałki szerokolistnej. Wyszukawszy miejsce, gdzie zarośla nie przesłaniają perspektywy jeziora, zatrzymuję się na foto-sesję. Bezruch krajobrazu urzeka. Sprzyja kontemplacji…

 



Przejma między Brzeźnami coraz węższa. Trzymam się ściany z osoki aloesowatej. Po drugiej stronie mierzwa gęstnieje, maskując żeremie bobrów. Przejście w zaroślach znaczą połamane łodygi trzcin, pałki, sitowia. Znam ten labirynt na pamięć. Unikam pajęczyn rozwieszonych na łodygach. Uchylam się przed sitowiem w rosie. Mieszam mętną wodę pełną ciągliwej rzęsy glonów między liśćmi grzybieni i grążeli. Przedzieram się do długiego pomostu w patynie srebrnych porostów, którego konstrukcję nadszarpnął lód i starość. I oto Brzeźno Małe. Jego powierzchnia błyszczy w słońcu tysiącem utrzymywanych siłą napięcia powierzchniowego bąbelków gazu, który uwolnił się z dna i wodorostów wypełniających zdradliwą toń…

 



Jestem na kolejnym odcinku rzeki. Wiosłuję w trybie czuwania. Z nadzieją spotkania sarny lub jelenia we wnętrzu starego lasu rozświetlonego promieniami wschodzącego słońca. Zamiast tego celuję aparatem w kępę turzycy. 

 

 

 


 

Refleks ruchu niepozorny. Chwytam rokitniczkę. Uroczo zamaskowana. Pozuje przez mgnienie oka i odlatuje pod korzenie starej olchy. Krajobraz przejścia urzeka. Te pochylone nad wodą drzewa, kłody pokryte patyną porostów i mchów, brzegi przygniecione rozpadającymi się pniami, plamy światła w podszycie… 

 


 

Para łabędzi podświetlonych od spodu słońcem… Pierwsza biała czapla nad przybrzeżnym lasem. Też podświetlona… Gdzie się pochowały? Dzisiaj ich więcej nie zobaczę…

 

 

 




 

Krzyże rozjarzone światłem. Mgiełki topnieją. Przerzucona nad rozległym łanem wodolubnych zarośli kładka całkiem się rozpadła. Ruina błyszczy w blasku słonecznego warkocza na wodzie. Pomost do kładki już się zapadł. Płynąc do ujścia Łyny, fotografuję rodzinę gągołów. Nie słychać żurawi, łabędzi krzykliwych. To ich rewir. Gdzieś pochowane. Wiosenne ożywienie przeszło do historii...

 


Przepływam nad mielizną ujścia. Bez oporów. Jezioro wezbrało dzięki wodorostom. Ogarnia mnie sierść rzeki. Turzyce trą z obu stron o burty. Wiosłem odpycham się od sprężystych ścian zieleni. W zaroślach migotliwy ruch. Zewsząd dochodzą pogaduchy ptactwa. Woda pod kajakiem głęboka, ciemna. Nie widać dna. Płynę z poczuciem komfortu. Nurt wije się. Prowadzi pod las na stromym stoku doliny, to znowu na środek rozległej podmokłej polany. 


 

Szpaler trzcin, tataraku, wszędobylskiej jeżówki, przekwitłych starców, rozbuchanych kęp szczawiu, wodnej trawy, utkanych nieznanymi mi białymi i żółtymi kwiatami, ogranicza widok do najbliższych kątów. 

 

 


 

Lecz kiedy nurt płynie przez korytarz zorientowany wprost na południe, otwiera się perspektywa aż do orłowskiego wzniesienia przesłaniającego wnętrze rezerwatu źródeł Łyny.

 

 

 




Coraz trudniej płynąć. Rzeka zarasta plątaniną jeżówek. Za kanałem wbijam się w ścianę zielonej gęstwy. Kajak nieruchomieje. Dalej nie dam rady. Woda cieknie między sprężystymi łodygami. Nigdzie krzty wąskich korytarzy. Musiałbym zdewastować ten urokliwy kąt wiosłem, by podpłynąć do olchowego tunelu zwieńczonego zasiekami z powalonych pni, gdzie ostatnio fotografowałem polujące białe czaple… Wycofuję się więc.

 



Zaglądam we wnętrze kanału odwadniającego leśne mokradło za ścianą lasu. Zawładnięte przez pajęczyny w rosie. Nie są to jednak twory dorównujące arcydziełu sfotografowanemu dwa lata wcześniej. 

 

Nie wpłynąłem, chociaż poziom wody zwiastował możliwość przekroczenia granicy lasu i zajrzenia w komysze mokradła między Orłowem a Likusami. Google Earth Pro pokazuje w tym miejscu tajemnicze rozlewisko. Kanał jednak zwęża się pod amboną łowiecką, a jego krawędzie zwieszają się złowieszczo nad burtami kajaka. Zawracam więc.

 








W pełnym świetle zdjęcia krajobrazu mniej frapują. Skupiam się na szczegółach otoczenia. Prąd niesie. Zwarte zarośla brzegów odpychają kajak na środek. Nie muszę wiosłować. Po ostatnich deszczach rzekę zasilają strumyki helokrenowych wysięków. W rezerwacie Łyna potrafi po ulewach zwiększyć przepływ wielokrotnie, zanim zeskoczy z tamy w Łyńskim Młynie. Patrzę na leśne obrazy. Tropię ptaki uwijające się w gęstwie. Nasłuchuję pluskania wody. Jakieś ryby wzniecają fale i znikają w nieprzeniknionych kątach toni. Próbuję wiosłem sięgnąć dna. Nie zawsze się udaje. 







 

Podpływając do lasu zbiegającego ze stoku doliny, dostrzegam tylko stare ślady żerowania bobrów. Wszędzie bukiety kwiatów. Niektóre pochylone nad wodą. Zapatrzone w odbicia. Sierść Łyny gęsta. Czasem ustępuje miejsca niewielkim rozlewiskom i ścieżkom dzikich zwierząt przechodzących z brzegu na brzeg. Samotność tutaj wyciszona…

 



Na Krzyżach spotykam łabędzia. Odpływa od ujścia rzeki w stronę zrujnowanej kładki. Do swojej towarzyszki. Ptaki zaszywają się w szuwarach. Po drugiej stronie kormoran suszy skrzydła. Płynę ku niemu. Rozpędzam kajak. Widząc, że utrzymuje kierunek na gładkiej wodzie, sięgam po aparat. Ptak wypełnia kadr. Podrywa się ze zmurszałego pala. Rozbryzguje wodę łapami. Przyspiesza. Nie nadążam. Film chaotyczny. Nie do oglądania…

 


Wpływam na rzekę. Mijam las i jego odbicie w rytmie jednostajnego wiosłowania. Woda budzi się falami, by po chwili zastygnąć w zadumie flauty. Rozdzieram dywan grążeli. Za rufą liście wracają, zakrywając odsłoniętą wodę. Celuję w pomost i przejście na duże Brzeźno. Miotam się w sitowiu, trzcinach i pałce szerokolistnej. Szukam miejsc, gdzie więcej swobodniejszej wody. 



 

Mijam ruiny pomostu dla wędkarzy. Nikt już nie próbuje go naprawiać. W świetle słońca pobudza jednak wyobraźnię. Nie rani decorum. Obok solista. Namierzony. W świetle słońca. Na kwiecie trzciny. Niecierpliwy. Pozwala tylko na kilka zdjęć. Filmowanie nie dochodzi do skutku.

 

Otwarta przestrzeń jeziora oślepia. Słońce z góry i z dołu dokucza. Ściągam kurtkę. Już nieprzydatną. Przedzieram się przez kępy szuwarów, potem przez zbite grążele. Płoszę nieliczne krzyżówki i perkozy. Odczuwam chwilową ulgę na swobodnej płaszczyźnie. Wiatru nie ma. Powierzchnia wody nieruchoma. Krajobraz kontemplacyjny. Wszystko sprzyja wiosłowaniu. Kajak posłuszny jak rzadko. Wpadam w wejście rzeki. Długi korytarz z trzcin. Trzciny i sitowie między ścianami. W końcu cień i osłona przed całą jaskrawością. Odkładam wiosło. Kajak sam płynie, trzymając się środka…

 












W zakątku symbolicznego zająca spotykam kormorana. Ptak przysiadł na czubku pnia ułamanej brzozy. Suszy skrzydła. Dziobem rozprowadza tłuszcz po piórach. Pielęgnuje się. Patrzy na boki. Nic sobie nie robi z mojej obecności. Najpierw widzę ciemną plamę na tle gęstego listowia. Zadzieram głowę. Długo celuję obiektywem. W końcu orientuję się po linii pni. Jest. Przepływam pod nim. Patrzy w dół. Żadnego strachu. Jest wysoko. Zajmuję miejsce, z którego widać sylwetkę na tle nieba. Wtedy dostrzegam fantazyjnego irokeza na głowie. Co za okaz! Arystokrata. Zna swoją wartość (ach ten antropocentryzm). Stoję poniżej z kwadrans, czekając, aż wzleci. Poddaję się w końcu i odpływam w słońce. Kormoran nadal tkwi na słupie…

 





Powrót do Kurek nuży nie z powodu zmęczenia lecz nastroju, że coś znowu się kończy…

- Chwilo trwaj.

Lecz chwila nie chce…




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz