wtorek, 18 lipca 2023

Marózka w przełomie

 

Brama Marózki

W przewodniku Wojciecha Kujawskiego, wydanym przez QMK w 2013, znalazłem kilka ubogich cytatów o przełomie Marózki od Swaderek do Kurek. Mieczysław Orłowicz w przewodniku z 1923 roku odnotował tylko, że „Na jego północnym krańcu (…) leży wieś Swaderki znana z zapory młyńskiej (…) i stawów z hodowlą ryb. Mniej więcej w połowie odcinka rzecznego między Swaderkami a jeziorem Świętym koniecznie należy urządzić postój, aby odwiedzić pobliską wieś Orzechowo, założoną przypuszczalnie w 1575 r. jako osadę młyńską.

Dalej Orłowicz wspomniał, że „niedaleko granicy Warmii leży wioska Orzechowo, przezwana przez Niemców Nussthal. Kościół neogotycki, zbudowany i poświęcony w r. 1913.

Orłowicz słowem nie wspomniał o urodzie przełomu Marózki i jeziorka Wery, widocznego z drogi od Kurek, poprowadzonej grzbietem wyniosłej moreny zarośniętej borem. To jezioro napełnia się wodą z orzechowskich mokradeł i zasila Marózkę w jej dolnym biegu. Z rozlewnej tutaj Marózki strumienia nie zobaczysz. Znika bez śladu w szuwarach porastających brzozowy i olchowy łęg. Nigdzie zaznaczonego ujścia.

August Klemens Popławski w ”Ludziach dnia wczorajszego” wspominał, że ojciec kosił podmokłe łąki między kościołem a jeziorem Wery. On sam musiał tę trawę wynosić w suchsze miejsca. Dzisiaj te mokradła zarosły, stanowiąc urzekający entourage kościoła.


Wypływamy jak zwykle spod mostu w Swaderkach, za ujściem leniwego Poplusza do Marózki. Rzeka dzisiaj wyjątkowo zabiedzona. Kajak trzeba wlec po kamienistym dnie pełnym wystających otoczaków. Wody ledwo kilka centymetrów. Szukamy głębszych miejsc pod brzegami i tam, gdzie zaległy pnie przewróconych olch. To one spiętrzają nurt i pozwalają spływać, chociaż kajak trze o żwir i wypłukane wielobarwne kruszywo. Jest urokliwie w cieniu olch. Poranne słońce z trudem toruje sobie drogę przez zwarte listowie. Płoszymy ryby. Uciekają pod korzenie pokryte nalotem krasnorostów. Krzyżówki ani myślą odlatywać. Przywykły to tabunów, które ruszą szlakiem Marózki za dwie godziny. Przed siódmą jesteśmy sami. Lawirując między przeszkodami, przepychając się przez niespotykane wcześniej przewężenia nurtu, dopływamy do jeziora Pawlik. Kajak grzęźnie na mieliźnie ujścia. Spacer po zimnym piasku sprawia przyjemność, gdy powietrze nagrzewa się od słońca. Będzie upał, kiedy skończymy spacer przy tamie spiętrzającej jezioro Święte.

 

Pawlik dzisiaj pusty. Nie bawimy długo. Płyniemy wzdłuż łanu trzcin, kładki, wyniosłych olch – punktów widokowych czapli, błotniaków i rybołowów, nad polaną osoki aloesowatej i powłóczystych wodorostów. Niebawem skręcamy pod słońce, celując w wejście do innego świata. Otwarta przestrzeń za plecami. 

 

 

Przed nami brama do przełomu. Z olch wczepionych mocarnymi korzeniami w krawędzie obnażonych brzegów. Krzyżówki ustępują z nurtu. Kryją się w rumowisku gałęzi, konarów i wystających pni pokrytych patyną ogródków botanicznych. Przed nami wykroty w kształcie nilowych krokodyli, obróconych pyskami ku wodzie.








Przepływamy przez częściowo rozcięte zasieki. Zaczynamy kolejne spotkanie z Marózką. Odkładam wiosło. Budzę aparat. Nic się nie liczy poza chwytaniem wrażeń, kadrowaniem wyrzeźbionych w pniach baśniowych twarzy i kształtów, obnażonych korzeni, narośli z krasnorostów, wypłukanych w brzegach zagłębień, bliskich i dalszych zakątków ożywionych ruchem ptaków. To safari.

 





 

Znajome zakamarki obiecują coś więcej niż tylko wspomnienia. Jest komfort. Jest ulga, chociaż kajak zgrzyta na przeszkodach, gałęzie przeszkadzają, nurt każe czuwać, zmuszając co i raz do pochwycenia wiosła, bo można wpaść na obnażone pnie, uderzyć w resztki drewnianych filarów mostka do Orzechowa (nikt już nie myśli o odbudowie). Za łąką na kredowym podłożu, w którym nurt wyrzeźbił wiele lat wcześniej jaskinię dla wielkiego suma, zanim brzeg obsunął się razem z płatem kwaśnej kserotermicznej darni, wnikamy w leśną Marózkę. Ciasny zakręt wpycha kajak w łęg, między ciasne strome brzegi. Ten po prawej naznaczony ostatnimi śladami ludzkiej ingerencji: rozpadającymi się ogrodzeniami, skorodowaną siatką, kwiatami, które uciekły z ogrodów…

 





Przed nami polana. Marózka rozlewa się pod świerkami na słonecznym zboczu. Światło rozjaśnia pasemka tanecznych wodorostów, odbija się od rybich łusek. Krzyżówki stoją na obnażonych kłodach. Jedne śpią, inne czynią poranną toaletę. Ledwo otwierają oczy, gdy próbujemy fotografować… 

 

 












 

Siwa czapla zrywa się do lotu. Kajak tańczy pod nami… Nieco dalej migocą zimorodki. Małgosia próbuje chwytać w locie. Zapieram się wiosłem. zimorodek na gałązce z trzepoczącą rybką, drugi czekający na karmienie… Wszystko to w mgnieniu oka… Po chwili słyszymy gasnące popiskiwanie… Więcej ich nie zobaczymy…

 

 

 









 

Zaczyna się spacer. Nieśpieszny. Wiosło tylko do sterowania, omijania przeszkód, odpychania się od brzegu, gdy w ferworze fotografowania zapominamy o utrzymaniu kierunku. Dolina nas otacza. To się zbliża stromymi stokami, to oddala. Rzeka rzeźbi zakręty, strome osuwiska, rowy w dnie pełnym piasku lub żwiru, płucze rumowiska pni, konarów, gałęzi, podmywa korzenie olchom, świerkom, sosnom, osikom... 


Wiedzie między wąwozami rozrywającymi zbocza, a tam, gdzie podziemne strumienie usunęły dość gruntu, między zasiekami z obumarłych drzew nad zapadliskami…

 

 

 

 


 

Nigdy wcześniej nie widziany niski poziom wody w Marózce sprawia, że nie czujemy istotnego zagrożenia, wpływając na przeszkody. Towarzyszy nam hałas. Kajak zgrzyta na żwirze, dziób wyrywa zeń buły otoczaków. Nie da się ich ominąć. Mój ulubiony głaz na zakręcie wystawił grzbiet nad wodę. Niewiele już brakuje do tego, by spływ zamienił się w spacer z kajakiem na sznurku. Mimo to rzeka niesie, uwalniając od wiosłowania.

 






Wypatrujemy przebłysków ulotnego życia w kępach paproci, w chmurach listowia niskiego piętra lasu, na odsłoniętych płyciznach piasku, pod korzeniami drzew, pod brodami zarośli na podmywanych krawędziach brzegów… Wszędzie ptasi drobiazg przelatujący w poprzek nurtu, dzięcioły na pniach żywych i martwych drzew, kosy i drozdy w poszukiwaniu owadów w wilgotnych zakamarkach rzeki. Wszędzie roje muszek nad wodą i pod wykrotami drzew, które runęły w głąb lasu. Wstrzymujemy oddech, wpływając między setki migoczących skrzydełek na skraju cienia i światła sączącego się z góry…

 







To jest właśnie Marózka. Widziana skwarnym latem podczas samotnego spaceru. Nie w tłumie wiosłujących, który jeszcze nas nie dogonił i nie odpędził rozmowami i krzykami ciszy wypełnionej pluskiem wody, szelestem niewidocznych zwierząt i śpiewem ptaków.

 

 

 



Gdzieś tutaj wpływa orzechowska struga

Pierwszy obcy kajak wyprzedził nas na dolnym odcinku rzeki, gdy zachwycaliśmy się jasnym dnem pokrytym kępami i sznurami wodorostów, wśród których płynęły ławice ryb. Kajak grzęźnie na piasku płycizn, zachęcając do spaceru w szpalerze tataraku i kaleczącej turzycy. Przez obniżenie terenu, ledwo widoczne za łęgiem i szuwarami mokradła, sączy się strumień z jeziorka Wery. W galimatiasie trzcin, pałki, między kępami szczawiu i młodych olch nie sposób dojrzeć jego nurtu. Kajakiem się nie da. Dno łęgu dostępne tylko łosiom, jeleniom, bobrom, pływającym ptakom. Nad tym pełnym tajemnic zakątkiem krążą rybołowy, czaple, bieliki gniazdujące w pobliżu, błotniaki, kormorany… Próbujemy je fotografować, lecz gęstwa rozświetlonego łęgu przeszkadza.

 


Doganiają nas kolejni kajakowi spacerowicze. W ich towarzystwie wpływamy w całą jaskrawość Jeziora Świętego, gdzie słońce parzy z góry i od fal wznieconych południowym wiatrem. Upał się wzmaga. W tej jaskrawości ledwo widać wyspę – miejsce staropruskiego kultu Kurke (Curche), bogini płodności. Nagie konary wysuszonych sosen strażujących odkrytym archeo-znaleziskom nie dźwigają dzisiaj kormoranów…

 

Od ludzi odbierających nasz kajak przy moście nad jazem i hydroelektrownią usłyszeliśmy, że Marózką spłynie tego dnia co najmniej 600 kajaków. Rzeka nie przetrwa takiej eksploatacji…

 


Czytając relacje cytowane w przewodniku po historycznym pograniczu południowej Warmii i Oberlandu, z dzieł Ogrodzińskiego, Orłowicza, Barczewskiego, dziwię się, jak niewiele uwagi ich autorzy poświęcili urodzie Marózki. Opisali wrażenia z oczywistych obserwacji: wsi wtopionych w puszczański i nadrzeczny krajobraz, kościołów w Orzechowie i Kurkach, krajobrazów rozległych jezior podziwianych wyłącznie w aspekcie architektonicznych fascynacji. Urozmaicili te opisy faktami historycznymi. Nie spróbowali natomiast odnieść się do szczegółów niezwyczajnego otoczenia. Ogrodziński w „Pięknej nieznajomej”, napisanej w okresie stalinowskiego terroru podczas wojny w Korei,  wspomniał tylko o wypełniającej całe rzeczne koryto i roztrącanej kajakiem ławicy ryb w Marózce. Słowem nie odniósł się do urody wyrzeźbionej doliny, meandrów pod drzewami łęgu, mostu kolejowego zwieszonego nad rzeką łukiem przęsła w dół, dopływających tajemniczych strumieni z jeziora Myślice, z jezior pod nieistniejącą już wsią Kalkownia w sąsiedztwie Waplewa, czy Poplusza odwadniającego jezioro Pluszne, niegdyś napędzającego młyn…

 



 

Płynąc Marózką, próbuję zawsze iść za radą Federico Fellini, który namawiał aktorów, bohaterów jego filmów, by grając żyli… kuliście. By doświadczali wrażeń ze wszystkich możliwych kierunków.

 

 

 

 


 

Fascynują mnie wrażenia spisane przez Igora Newerly’ego w „W Opiwardzie…” (szkoda, że nie spływał Łyną i Marózką), przez Edwarda Stachurę w „Całej Jaskrawości”. Urzeka ich wieloaspektowe postrzeganie otaczającego świata od najdrobniejszego szczegółu po bezkresne przestrzenie intelektualne... 

 

 


 

Kiedy więc spływam Marózką, staram się zachować w pamięci każdą chwilę, jakiej doznaję podczas surfowania na krawędzi czasu „teraz”. To dla mnie sens spływania jej biegiem. Wzbraniający zbędnego wiosłowania w zaledwie kilkukilometrowym przełomie.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz