czwartek, 25 maja 2023

Safari na Marózce w obiektywie Małgosi


 

Marózką spłynęliśmy sami. Minął nas tylko jeden kajak. W sezonie Marózka przypomina wodną Marszałkowską.

 

Początek okazał się mozolny. Marózka była wycieńczona wielotygodniową suszą, chociaż w Swaderkach tuż za mostem jest zasilana strugą Poplusz wypływającą z przepustu w jazie na brzegu Jeziora Pluszne i wodą zbieraną przez urokliwe jeziorko Poplusz. Kajak tarł o kamienie w dnie, zawieszał się na zalegających w nurcie kłodach, zataczał się między pniami, gdzie rzeka przyspiesza, sprawiając kłopot. W końcu wyrzuciło nas na mieliznę ujścia do jeziora Pawlik, między uczepione brzegów kwitnące jeszcze kaczeńce.

 

 

Opuściliśmy jeziorko bez specjalnych wrażeń. Jego pozbawioną ptaków i zwierząt przestrzeń wypełnił szum wiatru. Dopiero wpływając w wejście przełomu Marózki, spotkaliśmy łabędzia nieopodal trzcin, skrywających panią na gnieździe. Łabędź odprowadził nas spojrzeniem, trzymając się między nami a trzcinami.

 

 

 



 

Marózka przywitała widokiem starych olch przeglądających się w lustrze pomarszczonej płynącej wody. Zagarnęła kajak i powiodła przez komnaty pełne uroku. Za każdym razem, chociaż znam rzekę na pamięć po wielu spacerach, zaskakuje. 

 

 

 

 


 

Nie opiszę chaotycznego spływania, podczas którego raz rufa, raz burta a raz dziób nadaje kajakowi kierunek, podczas którego nie ma pewności, czy wylecimy do wody przez głaz, pień, niesforną tykę wystającą z płytkiej toni, albo nie zmieścimy się w zakrętach lub pod pniami wilczych kładek spinających brzegi…

 

 

 

Dzisiaj o ulotnych obrazach.

 





Oczywiście ponure krokodyle. Witają za pierwszym zakrętem po opuszczeniu Gawlika. Czuwają na skraju brzegu z pyskami zanurzonymi w wartkiej wodzie. To pozostałości olch, które runęły pod ciężarem mokrego śniegu. W ubiegłym roku spinały brzegi zielonymi zasiekami, przez które przedzierałem się kajakiem, nie chcąc wysiadać do wody.

Widok robi psikusa wyobraźni, przenoszącej w klimaty podzwrotnikowego safari. Za nimi jeszcze jeden krokodyl, którego nozdrza wystają dzisiaj nad wodę. Może swobodnie oddychać. Wszystko to w entourage’ou kwitnącej czeremchy i niepowtarzalnego aromatu wypełniającego przestrzeń. Krokodyle czyhają więc w imaginacji…

 




Zaraz za Gawlikiem widać krasnale. Wyobraźnia wyłuskuje ich zastygłe sylwetki w podstawach omszałych pni. W korzeniach olch wpijających się podmywany brzeg i pod nimi pełno zakamarków, skąd mogą wyglądać w chwilach naszej nieuwagi…

 

 

 

 













 

Marózka pokazuje żywotność natury. Płyniemy, oglądając bujność lasu pochylonego nad wodą, walczącego z osuwającymi się stokami klifów i zboczami wąwozów podmywanych przez podziemne strugi, podszytu zwieszającego się z brzegów, życia pleniącego się na martwych kikutach pni i drzewach, które runęły do wody albo oparły się o drugi brzeg, tworząc wilcze kładki. Wszędzie tam, gdzie ludzka logika nakazywałaby unikać takich miejsc, wyrastają kępki traw, paproci, łopianów, pokrzyw, mchu, porostów w towarzystwie siewek olch, świerków, topól, wierzb… Widok czasem zaskakuje… Życie nie znosi próżni. Zasiedli każdy dostępny zakątek…

 




Marózka frapuje fraktalami i atraktorami. Tam, gdzie światło pada na dno usłane kamieniami, żwirem, krasnorostami, a nurt swarzy się, zaplatając wodzie warkocze, fotografujemy coś, co przypomina obrazy Pollocka, van Gogha, impresjonistów skupionych na świetlistych wrażeniach a nie na wiernym odtwarzaniu statycznych szczegółów otoczenia. Chaos na Marózce urzeka nieskończoną paletą zmieniających się z mgnienia oka na kolejne barw, kontrastów, refleksów, nieskończonym zbiorem kształtów widzianych z kolejnych miejsc, wszystkim tym, czego nawet mózg genialnego sawanta nie jest w stanie zapamiętać i przetworzyć…

 





W jednym z zakątków spotykamy sarenkę. Kilkudniową. Stoi na stromym brzegu tyłem do wody. Usiłuje się wspiąć na trzęsących się nóżkach. Matki nie widzimy. Jest gdzieś obok zamaskowana podszytem. Nie wiosłuję. Kajak spływa posłusznie z rwącym nurtem. Małgosia fotografuje. Ma tylko kilka sekund. Gapcio wspiął się pod świerczek i odszedł w las, nie oglądając się za siebie.

 

 

 

 




Od początku towarzyszą nam ptaki. Wzdłuż brzegu, w zaroślach utkanych patykami, skrywających się omszałych pni z osypującymi się płatami kory, w korzeniach uwijają się drozdy. Jeden z nich, drozd, nie zważając na bliskość dwojga fascynatów miotających się chybotliwym kajaku, zbierał owady i larwy. W mgnieniu oka spojrzał w obiektyw z dziobem pełnym wijącej się zdobyczy. Nie uciekał, chociaż hałasowałem wiosłem. Minęliśmy się. Marózka nie dała chwili wytchnienia…

 



 

W kolejnej odsłonie niekończącej się historii spotykamy zimorodka. Budzi żywe uczucia. Migotając w locie nad wodą, wywołuje podniecenie. Kajak tańczy pod nami. Zimorodek przelatuje z łowiska na łowisko, szukając dogodnej czatowni, skąd będzie wypatrywać refleksów światła odbitego od rybiej łuski. Nie daje szans na fotografowanie, póki nie zasiądzie na gałązce w galimatiasie pozostałych gałązek pokrywających się zarostem nieśmiałego listowia… Marózka nie daje za wygraną. W chwili, w której podpływamy blisko, kajak przechyla się na złośliwym konarze… Sięgam po wiosło, ratując się przed wypadnięciem za burtę, zimorodek znika w zielonej mierzwie… Cieszymy się tym, co mamy – chwilą…

 


Wszędzie te dzięcioły. Jeden z nich droczy się z nami, chowa za omszałym pniem. Wygląda spoza niego obserwując. W kadrze przesuwające się patyki. Tło raz sprzyja to znów nie. Wiosło czy aparat? Zatrzymać kajak, czy pozwolić rzece, by nim obracała według własnego kaprysu? Czy dzięcioł poczeka?... Fotografowanie w ruchu z nieprzyzwoitym pozerem, który zdaje się kpić z naszych wysiłków, przypomina dynamiczny mecz piłkarski albo grę w bingo… Niczego nie da się zaaranżować… Próbujemy mimo wszystko. Na ileś prób jedna wydaje się udana. Na przestrzeni kilku kilometrów. I jak tu nie kochać Marózki.

 


Krzyżówki przywykły do widoku kajaka na wodzie. Ustępują z nurtu w zakamarki, gdzie obrośnięte kłody mchem i siewkami paproci, pokrzyw, drzewek uniemożliwiają wpływanie. Obserwują ze stoickim spokojem albo przystępują do toalety piór, lekceważąc bliskość intruzów. Rzeka i tak nas zniesie, nie dając szansy zawrócić…

 




Największą niespodziankę Marózka zostawia nam na koniec spaceru. Brodźce w dolnym biegu przełomu. Spotykamy je co roku. Rzeka im sprzyja. Co się do nich zbliżymy, odlatują o sto, dwieście metrów dalej, zajmują pozycję na błotnistym brzegu, siadają na kłodach wystających z mielizn. Spływamy bez pośpiechu. Tutaj nie wypada używać wiosła w innym celu jak tylko nie dać się zepchnąć na przeszkody albo na mieliznę. Wypływamy spoza jednego zakrętu, opuszczając mrok świerkowia. Nurt zwalnia, rozlewa się nad piaszczystym dnem. Miejsce zalane słońcem. 

 


Charakterystyczny gwizd, pisk… Brodźce na wystającym z wody grzbiecie kłody… Widać ich zaloty. Jeden z nich przedwcześnie odlatuje. Towarzysz nadal siedzi. Nie wiedzieć:

- Czy mu się nie chce, czy zaciekawiony, dlaczego tak napieramy?

Przestępuje z łapki na łapkę, startuje, zakręca, leci wprost w obiektyw…

- Jest fotka!

Widać tylko zawzięte oczy nad dziobem między rozmytymi skrzydłami.

 

Małgosia ma dzisiaj fart.

 


I krajobrazy Marózki. To na koniec. One same w sobie są komentarzem.

 

 

 

 

 

 

 


 

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz