czwartek, 4 maja 2023

Majówka na Łynie

 


Noc, mróz, flauta, za oknem kontury drzew majaczące na tle rozgwieżdżonego granatu, zmierzający do pełni księżyc na bezchmurnym niebie… Do świtu daleko, wokół cisza, nic nie kwili, nie szeleści… W świetle reflektorów milczący las, żadnego ruchu na poboczach jezdni… Jadę powoli. Przepatruję oświetloną drogę. Jestem sam. Nic się nie zdarza aż do samych Kurek. 

 


 

Zjeżdżam do kajaków. Mój już czeka odwrócony oszronionym dnem w świetle zwieszonego nad lasem księżyca. W dole Łyna. Uboga. Tak niskiego stanu wody jeszcze nie widziałem. Ściągam kajak. Marudzę, moszcząc się na kapokach, chwytając wiosło, naciągając kaptur na głowę. Zapowiada się mroźna noc. Nad rzeką tańczy mgiełka. Osiada na kajaku warstwą szronu. Odpycham się od brzegu. Płynę pod most. Plusk wioseł odbija się od betonowego przęsła i przyczółków. Chwilę później mijam ujście Marózki, pokonuję korytarz z wysuszonych oczeretów, opływam ostatnią kępę zarośli…

 


Kiernoz otwiera się w ciemnościach. Wyspa majaczy konturem. Próbuję chwytać księżyc i jego odbicie na wodzie. Dwa świetlne punkty nie rozjaśniają jednak krajobrazu. Na wschodzie zamiast brzasku tylko nieco jaśniejsza plama granatu. Jezioro gładkie niczym lustro. Żadnego powiewu. Powietrze dotyka twarzy mrozem. Jestem ubrany jak na syberyjską zsyłkę. Kilka warstw odzieży, zimowa kurtka, wełniana czapka na głowie. Wiosłuję. Równo. Rytmicznie lecz bez pośpiechu. Przepływam przez przesmyk pod pochyloną olchą wieńczącą cypel wyspy. Pióro obija się o piasek. Jest naprawdę płytko. Kajak sam z siebie skręca na środek przesmyku. Tu łatwiej. Cisza dzwoni w uszach. Księżyc chowa się za wierzchołki sosen, prześwietla pnie i konary...

 

Śpieszę na środek jeziora. Jeszcze się spotkamy. Próbuję fotografować. Aparat nie reaguje. Na ekranie ciemność i dwa świetlne punkty. Jakiś zabłąkany powiew wznieca drobną falę. Mgła gęstnieje. W perspektywie, dokąd płynę, widzę kontur mglistego wiru. Za wyspą mgła ubiera księżyc w woalkę. Zdjęcia ciut bogatsze. Matryca rejestruje zarysy wierzchołków sosen. Odbiciem księżyca falista smuga. 

 


Próbuję zbliżenia podziobanej kraterami tarczy. W końcu jednak księżyc znika za drzewami. Z tyłu granat jakby jaśniejszy, ale nadal nie do utrwalenia.

 

 

 

 


 

Wpływam w końcową zatoczkę. Trzymam się środka, licząc na głębszy nurt, lecz i tak wiosłem trącam dno i rozwijające się pod wodą liście nenufarów. Kil trze o muł. Kajak traci impet. Brnę przez ciemny korytarz zbiegających się brzegów, mijam kikuty obumarłych brzóz, szukam miejsc o wyraźniejszym nurcie. Ulgę poczuję dopiero wtedy, gdy wysuszone oczerety się zbliżą, a prąd wody da znać swoim ospałym naporem. Wokół ciemność, cisza przerywana śpiewem ptaków. Żadnego ruchu. Kajak szura na zatopionej wiklinie. Pokonuję zakręty. Za ostatnim pod kępą uśpionej kaliny wpływam w trzcinowisko. Trochę za głośno. Pod nie budzącym zaufania pomostem słyszę charakterystyczne plaśnięcie. Bóbr. W ciemności niewiele widać. Orientuję się na ciut jaśniejszą wstęgę wody.

 


Kilka uderzeń wiosłem. Burty trą o suche łodygi trzcin. Chwila dwie i otwiera się Kiernoz. Przez zamglony mrok dostrzegam światła Brzeźna Łyńskiego. Czasem gasną zasłonięte zwartymi obłokami, czasem przebijają mokry całun. Na wschodzie granat blaknie. Próbuję fotografować. Automatyka aparatu protestuje. Wyłączam go i znów wiosłuję. Niewiele widać. Płynę więc na pamięć. Księżyc zniknął na dobre. Tafla rozlewiska pusta, gładka. Ptaki pochowane. Kajak sunie równo. Zda się – bez oporu. Myśli płyną w takt zanurzanego wiosła. Ciepło rozlewa się pod kurtką. Nieruchome nogi jednak marzną. Krople z piór wiosła spadają na nogawki. Plecak na przednim siedzeniu siwieje od szronu. Nie zdejmuję rękawiczek. Mróz sprawia, że czuję się rześko.

 


Kajak nagle zwalnia. Muł uwalnia bańki gazu. Wiosłem mieszam płytką toń. Z trudem posuwam się do ujścia rzeki. Szukam wyraźniejszego nurtu. Cofam się, odpływam w bok, próbuję jeszcze raz, gdzie opór mniejszy… Jest dziwnie... Brzask wciąż nie nadchodzi. Jakbym utkwił w malignie. Błoto bulgocze pod wiosłem. Kajak nie płynie. Pełza. Pochylam się do przodu, ciągnę pióro, odchylając się, wyjmuję powoli, żeby się nie upaćkać. Z drugiej strony to samo… W końcu ulga. Kajak ożywa. Nurt głębszy. Wpływam na rozlewisko przez płytki przesmyk. Tutaj rządzą bobry. Dzisiaj jednak ukryte. Powolny świt budzi ptaki. To jeszcze nie koncert w pełni. Żab nie słychać. Jakaś czapla przelatuje nieopodal z nieśmiałym krakaniem. Znika za olchami.

Zawracam na rzekę. Mrok nadal trzyma. Olchy na skraju ledwo odcinają się koronami od jaśniejącego granatu nieba. W dole szarość. W cieniu nawet szron na plecaku i na dziobie kajaka szary. Wysuszone trzciny, tataraki i kępy turzycy też szare. Kwiatostany nowych pędów przemarznięte i zwinięte. Kaczeńców nie ma w mijanych rowach. Trę o zatopione gałęzie wikliny pod kopcem wysokiego żeremia. Bobry wycięły całe zakrzaczenie, odsłaniając siedlisko. Przepłynąłem mimo, odpychając się wiosłem od potopionych gałęzi i dna. W oddali majaczy już most drogowy. Łyna wychudzona zimową suszą zwiastuje kłopoty. Im bliżej centrum wsi, tym częściej zahaczam o żwir, muszle, jaśniejący piasek, pędy wschodzących nenufarów. Pod przęsłem kil szoruje. Celuję między warkocze zaplecione nurtowi przez obnażone kamienie. Przepycham się pod usychającą wierzbę. Kilka lat wcześniej rozwieszała nad rzeką welon witek. Wszystko się zmienia. Panta rhei – łącznie ze mną…

Za wsią ogarnia mnie półmrok rzecznej alei. Topole, wierzby, brzozy, łoza, zarośla z prawej, ściana lasu z lewej, rzeczne pasmo w obramowaniu siwych od mrozu i szronu turzyc, tataraków, trzcin, pokrzyw, w nurcie porozrzucane pnie i konary pomarłych drzew… Lawiruję między przeszkodami, odpycham się od dna, mieszam płytką toń, płosząc wielkie ryby. Uciekając z hałasem i bulgotaniem wody, wzniecają chmury mułu. Zrazu myślę:

- Bobry.

Lecz to nie one. Brakuje głośnego plaśnięcia płetwy ogonowej. Brakuje smugi poruszonego dna i baniek uwolnionego gazu znaczącego ślad ucieczki.


 

Mijam jakąś postać na brzegu. Mężczyzna. Wzrostu koszykarza. Stoi nieruchomo w otoczeniu pni i zarośli. Fotografuję. Złudzenie przemożne. W pierwszej sekundzie uderzenie strachu:

- Ki czort. Wędkarz?

W następnej ulga:

- To tylko zmurszały pień.

Obok zalega przełamana brzoza. Ułożona wzdłuż brzegu. Nic więcej.



Znów chwytam wiosło. Slalom między przeszkodami z obnażonych pni, gałęzi. Śledzenie wąskich przejść w nurcie osłabionej Łyny. Brzask budzi ptaki. Las śpiewa. Z głębi łąki za ostatnimi zabudowaniami wsi dobiega klangor. Gdzieś tam spacerują żurawie. Tutaj mogę co najwyżej słuchać odgłosów budzącego się świtu i śledzić refleksy ulotnego ruchu. Aparat wciąż z trudem uwiecznia pomroczną okolicę. Mgła, tańcząc nad wodą, roztapia kontury. Przepływam wąską rynną między pniami przegradzającymi nurt. Wspomagam się wyobraźnią, szukając miejsc, gdzie kajakiem się zmieszczę nie wysiadając. Przeciskam się między omszałymi konarami, chwytając wilgotne końce rękami. Płynę tam, gdzie w perspektywie tunelu z bezlistnych jeszcze drzew, otwiera się kolejne jezioro.

 


Zasieki przed Morzem malownicze. Mgła zmiękcza otwierającą się przestrzeń. Wokół obnażone korzenie wybujałych olch. Wokół czerniejące brzegi, z których wyciekają helokrenowe źródliska. Aromat kwitnącej czeremchy miesza się z kwaśnym zapachem odsłoniętego czarnoziemu. Znowu przeprawiam się kajakiem przez labirynt z kłód. Miejsca do pływania jak na lekarstwo. Zwrot w lewo, zwrot w prawo. Odkładam wiosło. Pomagam sobie rękami, ustawiając kajak w ciasnych skrętach. Sprawia mi to przyjemność. Nie muszę wysiadać. Za zimno. Mróz ściął skapującą na burty wodę w warstwę lodu. Dziób zaskrzył się na dobre szronem. Samotny łabędź przygląda się moim wysiłkom. Odpływa, kiedy uwalniam się z uścisku labiryntu i wpycham między wykluwające się nenufary. Za kilka tygodni zatoka pokryje się żółtymi grążelami i białymi grzybieniami…

 


Jeziorko puste. Wokół szare brzegi i ściany łęgu, ciemny bór po wschodniej stronie. Przepływam bez wysiłku. Celuję w kolejne ujście rzeki. Nagle kajak grzęźnie. Błoto pod cienką warstwą wody. Próbuję wiosłować. Piórami podnoszę skiby czarnego mułu. Wycofuję się. Szukam miejsca, gdzie woda szybciej płynie. Tam ponawiam wysiłek. Mozolny. Pod kajakiem ciut głębiej. Każde zanurzenie wiosła przybliża o kilka centymetrów do rzeki. 




 

W końcu wydostaję się z matni. Odczuwam ulgę, gdy kajak przyspiesza i płynie między oszronionymi ścianami oczeretu, za którymi rozciąga się rozśpiewany łęg. Zabłąkany żuraw przeleciał nad głową i zniknął za zakolem rzeki. 

 

 



 

Urzeczony widokiem strzępiących się kwiatostanów pałki i ich odbicia w wodzie fotografuję. 

 

 

 

 



 

Potem rozglądam się za brzaskiem na wschodzie. Rozjaśnia wnętrze rozległego mokradła. Wiosłem przeganiam ryby. Woda bulgoce. Z dna unoszą się chmury mułu. Oczerety śpiewają. Słucham. 

 

 

 


 

Przemierzam oszroniony krajobraz. Przyglądam się strumykowi spadającemu kaskadą do rzeki. Dziełu bobrów.

 

 

 

 



 

Nieco dalej kolejne zasieki z brzozowych kłód w wodzie i na podniesionym brzegu. Płynę przez wykluwające się trzciny. Wprost na kolejną przeszkodę przegradzającą nurt. 

 

 

 


 


Na szczęście wykrot odpłynął od brzegu, uwalniając przejście dla kajaka. Nie muszę wysiadać. Za bezlistnymi jeszcze drzewami widzę ścianę boru nad jeziorem. Czeremchy nad porzuconym żeremiem jeszcze nie zakwitły. Ich kiście pełne kwiatowych pąków. Ciepło je otworzy. 

 

 



 

Rzeka jednak czaruje zapachem. Przemykam nad dywanem z korzeni i gałęzi zatopionej omszałej wikliny. Wpływam w korytarz z trzcin. W zamglonej perspektywie otwiera się szeroka tafla. 

 

 





 

Chociaż wiosłuję cicho, z sitowia podrywają się białe czaple. Są czujne i płochliwe. Od wielu lat goszczą się na dobre w komyszach Łyny. Nad jeziorem krąży błotniak. Nie daje się porządnie sfotografować.

 

 





 

Wypływam z trzcin. Słońce oświetla diamentowy dziób kajaka. Podmuchy wiatru napierają z południowego wschodu. Jezioro jeszcze nie zarosło dywanem grążeli. Roztrącam nieliczne owalne liście, sunąc ku ścianie pastelowej brzeziny na mokradłach okalających lustro pomarszczonej wody. 

 



 

Kilka perkozów plącze się w pobliżu trzcin i sitowia. Kilka rybitw przepatruje okolice. Nie dostrzegam rybitw czarnych przypominających zachowaniem jaskółki. Jeszcze nie doleciały? Błotniak odleciał za plecy w stronę słońca. 

 

 



 

W oddali pływa para łabędzi. Posila się świeżymi wodorostami. Daję im spokój. Zmierzam do przejmy między jeziorami pod samotnym siedliskiem w lesie. 

 

 

 



 

Wszędzie krzyczą żurawie. Spacerują w przybrzeżnych zaroślach. Pozują. Nie odlatują, gdy podpływam. Nie mają chęci. Oddalają się tylko od wody. Niebawem widzę już same głowy i dzioby wystawione niczym peryskopy ponad wysuszone liście i łodygi.

 

 


Szuwary przejmy przerzedzone jesiennym wykoszeniem nie odzyskały zarostu. Małe Brzeźno widać za zasłoną oszronionych badyli sterczących z wody. Pcham kajak pod brzeg, gdzie luźniej, z dala od warstwy ubiegłorocznych ścinków trzciny, pałki, sitowia. Płynę wzdłuż omszałego pomostu. Jezioro błyszczy w jaskrawym świetle. Nade mną powała krystalicznego błękitu. Mgiełki tańczą nad wodą. Pomost i jego odbicie zachwyca. Jest jakoś tak…

 


Płynę ku rzece. Szron na dziobie wciąż trwa. Zbliżając się do kolejnego ujścia Łyny, szarpię się z pędami nenufarów wystających z mułu. Kajak ociężały. Z piór ścieka błoto. 

 

 

 




 




Mozolę się, póki nie wpłynę w między schodzące się brzegi, nie opłynę podmokłej wysepki, póki nie zbliżę się do olch i kęp kaczeńców porastających omszałe podstawy pni i zakamarki kwaśnego czarnoziemu między korzeniami. Przepatruję wnętrze olsu i zarośli, które opanowały leśny stok, pomny wcześniejszej foto-sesji z sarną. Gąszcz jednak pusty. Za to wypełniony koncertem wiosny i zapachami lasu.

 



Opływam obumarłe olchy, które wpadły do rzeki, pozostawiając wyrwy w brzegu. Snuję się do ostatniego jeziora na szlaku górnej Łyny wzdłuż czystych kątów olchowego łęgu. Płoszę ryby uderzeniami wiosła. Uciekają spod piór, zostawiając smugi fal. Fotografuję obrazy i ich odbicia w nieruchomej wodzie. 

 







 

Wypłynąwszy spomiędzy rachitycznych jeszcze zarośli na rozsłonecznioną taflę, spotykam żurawia przechadzającego się wzdłuż kolejnego ujścia rzeki, kormorany czuwające na wynurzonym pniaku pod lasem. 

 

 



 

Uwieczniam z namysłem parę łabędzi w sielskich okolicznościach przyrody… póki nie nadleci ten trzeci i nie odpędzi rywala… 


 

Wywiązuje się scena pełna dynamiki. Przybysz ląduje z impetem na wodzie. Odganiany łabędź podrywa się do lotu z krzykiem. Krąży nad Krzyżami. Przybysz startuje i dołącza. Ich krzyk rozbrzmiewa i odpowiada echem od ścian boru na stokach doliny…

 

Nie rozumiem tej sceny… Kormorany też. Nie dołączają do akcji. Stoicy. Rozglądają się tylko, obserwują mnie podpływającego od niechcenia, póki nie przekroczę granicy tolerancji. Żuraw odchodzi w głąb zarośli. Widzę już tylko jego peryskop. 



 

Próbuję wpłynąć na Łynę. Szukam wyraźnego nurtu. Nic z tego. Kajak grzęźnie na dobre. Wiosło nie znajduje oparcia w mule. Im mocniej naciskam, tym głębiej wchodzi. Warstewka wody to raptem pięć centymetrów. Drugie tyle pozwoliłoby wpłynąć w wysuszoną i oszronioną sierść turzyc ograniczających nurt do szerokości burt. Dzisiaj Łyna jednak nie zaprasza. Patrzę z żalem w zamgloną perspektywę wąskiego nurtu… Wycofuję się, zostawiając skiby błota na powierzchni ujścia…

 


Szron stopniał. Słońce ogrzewa. Rozpinam kurtkę i bluzę z polaru. Nogi odzyskują czucie. Ręce bolą. Tyłek zdrętwiały od kilkugodzinnego siedzenia. Przywracam krążenie, zmieniając pozycję na kapokach, polegując w kajaku. Delikatny wiatr popycha. Kajak snuje się z lada jakim prądem rzeki i po powierzchni jeziora. Krajobraz płynie przed oczami, póki nie muszę wiosłem w przejmie, odpychając pocięte skrawki szuwarów i szare łodygi wystające z wody.

 








Pobudzone łabędzie i czaple krążą nad Brzeźnami. Słońce razi. Wiosłuję na oślep do trzcin skrywających kolejny odcinek rzeki. Plecak odzyskuje kolor. Lód spłynął z burt. Mijam szuwary. Wnikam w mokradła i łęg. Przeżywam film puszczony wstecz. Jedyna zmiana to światło dnia rozpraszające resztki mgły.

 




Jestem sam. Nikogo w pobliżu. Fotografuję i filmuję małego śpiewaka na łodydze między miotełkami kwiatostanów trzciny. Tak zapamiętały w solowym popisie, że nie zwraca uwagi na plączący się pod nim kajak… Obok z brzegu na brzeg przelatuje zimorodek. Zamigotał w oczach i zniknął…

 

 






 

Wracam, licząc każde uderzenie wiosła na Kiernozach. Ręce odmawiają posłuszeństwa. Na szczęście wiatr w plecy. Popycha między wędkarzy, którzy wypłynęli zwabieni słońcem. Wyspa mami odsłoniętym wnętrzem. Za dwa, trzy tygodnie zarośnie, ukrywając swoje zakamarki… Wreszcie Kurki… Pierwsze spotkanie z Łyną zaliczone.

 





To są te chwile, które potrafią zmienić codzienne spojrzenie na świat. Wiosna nad Łyną wielkim cudem. Samym w sobie.

2 komentarze:

  1. piękna wyprawa, piękny język. Podziwiam, że w chybotliwym kajaku, mając ręce zmęczone od wioseł, w przemarznięciu udało się zrobić ostre zdjęcia.
    Będę tu zaglądać, bo tęsknię za Warmią.

    OdpowiedzUsuń
  2. Provincial: - Korzystaj. Jest za czym tęsknić. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń