poniedziałek, 4 lipca 2022

Sen nocy letniej - na Kośnej

 


Widok Kośny z mostu drogowego między Marcinkowem a Purdą uderzył niczym obuch między oczy. Musiałem popłynąć. Zadzwoniłem do znajomego, którego nie widziałem kilka lat, mając w pamięci jego chęć emigracji, czy prowadzi jeszcze ośrodek nad Kośną i czy pożycza kajaki. Odebrał telefon. Zdziwiłem się. Nadal prowadzi ośrodek, a na Florydę lata tylko zimą.

Najpierw zaliczyłem Kośnę z Małgosią. Po nieprzespanej nocy doszła do wniosku, że o świcie da radę. Odbyliśmy uroczy spacer w pełnym słońcu. Zanim jeszcze upał się wzmógł. Potem postanowiłem sam. Chciałem koniecznie dopłynąć do Pajtuńskiego Młyna. Ostatni raz fotografowałem go z kajaka cztery lata wcześniej.

Wyjazd w nocy. Powietrze zamglone. Nieba nie widać. Wiatr nieobecny. Wilgoć taka, że wycieraczki ciągle w ruchu. Dopiero podgrzany nawiew na szyby pomaga. Jadę więc powoli. Wszak to noc. Na jezdni pełno zaspanych ptaków i podlotów wymagających jeszcze opieki starszych. Czasem przez drogę przemknie jakiś cień. Las milczy. Jest ciemno. Kiedy dojeżdżam na  miejsce, zostawiam samochód pod ogrodzeniem ośrodka, zbieram po drodze wiosło i kapoki, schodzę nad wodę przez wykoszoną polanę. Kajak już czeka. Moszczę siedzisko z kapoków, wrzucam plecak, wsiadam, odbijam od pomostu ledwo wystającego nad wodę. Wita mnie flauta…

Zanurzam się w sen nocy letniej, odbiwszy od prowizorycznego pomostu, który ledwo wystaje nad wodę. Kośna przyjmuje mnie jak starego przyjaciela po długim niewidzeniu. Tak się czuję, mocząc wiosło w jej nurcie. Niesie kajak między majaczące w mroku tataraki, trzciny, brzegi przyciśnięte starymi drzewami.

Powietrze zamglone. Nad głową nieomal dotykalny aksamit. Jakby nad rzeką ktoś rozwiesił granatowy całun i zasłonił niebo. Zanurzam się w podzwrotnikowy mrok. Wiatru nawet na lekarstwo. Patrzę na rozjaśnioną smugę wody przed dziobem między ścianami drzew. Nasłuchuję pluskania. Gdzieś z boku podrywa się czapla. Kracze. Znika za drzewami niczym duch. Majaczy jakimś cieniem. Kajak szura na gałęziach wystających z dna. Nie ominę ich. Nie widzę nawet warkoczy czy zawirowań nurtu. Jedyne co mogę, to trzymać się środka szarej smugi ujętej w karby pokręconych konturów. Widząc zarysy drzewa położonego w poprzek nurtu, odbijam w tatarak. Przepycham się przez ledwo widoczną ścieżkę między łodygami. Okrążam bujną koronę. Liście wciąż chłoną wilgoć z korzeni wykrotu, które nadal tkwią w mokrym gruncie.

Brzegi mają się ku sobie. Rosną w oczach podmytymi stokami. Spływam wśród wysepek w nurcie. Coś ciężkiego brnie przez oczerety. Słyszę plusk, trzask spróchniałych gałązek, szelest rozgarnianego listowia, sapanie, tupot w grząskiej ziemi… Odkładam wiosło… Nasłuchuję podekscytowany... Aparat wciąż bezużyteczny. Za ciemno. Hałas cichnie. Powracającą ciszę wypełniają ptaki cichutkim kwileniem…


Rozglądam się. Do świtu daleko. W mroku niewiele widać. Pomaga intuicja i pamięć spaceru sprzed kilku dni. Pochylam więc głowę pod kolejnym pniem. Kajak trze o zanurzone konary. Z wodorostów wyskakują ukleje. Błyszczą w półmroku. To pora tarła. Niektóre spłoszone wiosłem przeskakują burtę. Spadają pod nogi. Chwytam je i zwracam rzece. Cierpliwie, bo śliskie. Trudno je schwytać. Jest ich tyle, że mógłbym pomyśleć o śniadaniu.

Las wokół stoicko milczy. Zamyślam się. W kolejnym kącie rzeki trącam bobra. Wynurza się tuż przed dziobem. Nie widzę go. Dostrzegam tylko skutek: plaśnięcie ogonem niczym trzask bata, wachlarzowaty rozbryzg wody, krople na okularach i twarzy. Strużki ściekają po bluzie i spodniach. Śmieję się w duchu. Bóbr, próbując zanurkować w płytkiej toni, wznieca falę. Wbija się w zarośla. Rozchyla łodygi i liście. Czuję gęsty aromat tataraku. Zaciągam się nim. Sekundy później wraca cisza i nastrój czuwania. Z leśnej gęstwy dobiegają nieśmiałe trele. Pobudka o brzasku zgaszonym przez gęstniejącą mgłę. Ptaki zdają się być zdezorientowane… Ich rozmowy nie przypominają już godowych popisów wiosny…

Wiosłuję, trzymając się środka. Mogę tylko tyle. O tej porze, jeśli zdjęcia, to w podczerwieni. Za pomocą czułego obiektywu. Takiego nie mam. Jedyne, na co sobie pozwalam, to nagrywanie odgłosów snu nocy letniej. Pływanie w mroku odrealnia. Zmienia poczucie rzeczywistości. Wyostrza zmysły. Mrok nie ustępuje. Wciąż wpatruję się w ciut jaśniejszą smugę na wodzie. Gaśnie na chwilę pod mostkiem, gdzie rozgrywała się jedna ze scen pierwszego sezonu serialu „Domu nad rozlewiskiem”. Przepływam pod nim, kierując się ku jaśniejszej plamie pod przęsłem. Las coraz mocniej kwili. Ptaki coraz bardziej ożywione. W szuwarach wzdłuż rozszerzającego się nurtu budzą się trzciniaki i świerszczaki. Także przez fale od burt bujające łodygami…

Pokonawszy leśne zakręty i łagodne zakola, wpływam na rozlewisko wzdłuż nasypu kolejowego. Trzymam się oczeretów. Tuż obok wiosła wynurza się bóbr. Nurkuje. Głośne plaśnięcie. Kolejny rozbryzg. Woda ścieka z twarzy i ubrania.

- To jakiś żart? – jestem rozbawiony.

Obok syczy łabędź. Stroszy skrzydła. Broni gromadki z samicą na skraju trzcin. Zbliża się, lecz nie atakuje. Zostaje za plecami. Czaple podrywają się z szuwarów. Dwie, trzy, cztery…

- Skąd ich tutaj tyle? – jestem zaskoczony.

Kraczą chrapliwie.

- Ta panika bez sensu – myślę.

- Przecież płynę cicho. Z dala od szuwarów…

 

Zewsząd dobiegają dźwięki tarła. Z podwodnych łąk wysypują się srebrzyste wrzeciona. Kilka rybek przeskakuje przez burtę. Znowu je ratuję, wybierając rękami. Niecodzienne doznanie…

Nurt prowadzi do mostu kolejowego spinającego nasypy zwieńczające dolinę rozlewiska. Przez miejsca w których kilka dni wcześniej fotografowałem zimorodka. Między żerdziami podpierającymi niegdysiejszą kładkę. Stała nad wodą, kiedy pływałem Kośną w czasach studenckich. Kolejny znikający akcent krajobrazu…


Jestem pod mostem. Między filarami z granitowych głazów posklejanych spoinami z betonu. Pochylam się pod gałęziami olch. W oddali majaczą konary pomnikowego dębu, który runął wiele lat wcześniej. Potężny pień zmurszał, omszał, pokrył się przejrzałym narostem żółciaków siarkowych, stał się podłożem dla wodnych ikeban. Wciskam się między konary a podmyty brzeg. Płynę ku plamie jasności. Brzask z trudem przenika przez zamglone powietrze. Nieba wciąż nie widać. Chmur też. Nad głową powała aksamitnej szarości. Tylko wilgotne ciepło powietrza bez wiatru. Dostrzegam zaniedbane pomosty wystające spomiędzy krzaków czarnego bzu. Zapach ich kwiatostanów dominuje w aromacie rzeki. Znowu wciskam się w szuwary, omijając zwalone drzewo. Z prawej warmiński dom z wypalanych cegieł, dzisiaj zasłonięty czarnym bzem. Wbijam się w pałkę wąskolistną, omijając olchę, która przegrodziła nurt. Po chwili mostek. Niski. Głowę wciskam między kolana. Nieprzyjemnie ciasno pod przęsłem. Nieomal szoruję czupryną o beton. Oddycham z ulgą za mostkiem i wpatruję się z ledwo widoczny ogród botaniczny otaczający siedlisko nad zakolem Kośny. Próbuję filmować. Sceneria pobudzająca wyobraźnię. Nad domami pomnikowe olchy, klony, modrzewie w futrze z zimozielonych bluszczów sięgających koron. Nad wodą różaneczniki, bzy, cyprysiki, naparstnice, mnóstwo egzotycznych kwiatów… W tle szczekanie czujnego psa. Nie wbiega jednak na kładkę łączącą siedlisko z warzywnikiem na drugim brzegu…


Kośna zwalnia. Rozlewa się między szuwarami, z których wyrastają łęgowe zagajniki, a skarpą dźwigającą malownicze olchy, klony, lipy, bujne czarne bzy i czeremchy. Świt zgaszony. Krajobraz roztopiony w perspektywie. Mgła rządzi i nastraja. Wiatru nadal brak. Snuję się między kwiatami i owalnymi liśćmi grążeli. Rozparły się na całej szerokości nurtu. Burty trą o kępy turzycy i wodnego szczawiu, szurają na kępach osoki aloesowatej. Ich widok na lustrze wody sprawia, że bezwiednie sprawdzam zarost na brodzie. Kośna nieogolona jakaś taka…


Za kładką łączącą zabudowania Purdy Leśnej z samotną zagrodą po prawej las odstępuje od Kośny. Rzeka wije się między polnymi i łąkowymi pagórkami. Jest kameralnie w otoczeniu podniesionych brzegów. Widzę żurawie. Odlatują. Nie nadążam obiektywem. Słyszę klangor. Niczym uderzenie dzwonów w klasztorze kamedułów na Wigrach, zwołujących wiernych na niedzielną mszę... To przez ciszę i nastrój… Spływam wzdłuż łanów przytulii północnej, która zbielała utkanymi w zieleni drobnymi kwiatami… Nie daje się fotografować. Wciąż za mało światła…






Niebo przejaśnia się w brzasku. Pokazuje pasemka podświetlone słońcem. Odbijają się w lustrze szeroko rozlanej wody. Trzciniaki, świerszczaki, potrzosy gadają w trzcinach, a ja wciąż w nastroju wyciszenia. Obserwuję subtelne, stonowane barwy złotej godziny, czaplę nad drzewami niczym znikający punkt. Świat – zda się – zamarł. Tylko ja, wiosło i kajak ruchomymi elementami krajobrazu. Przestrzeń zamknięta pod kopułą mgły. W miarę spływu odkrywam wciąż nowe komnaty, lecz te za plecami znikają, jakby nie istniały. Niczym obrazy w wolno zmieniającym się śnie…



 

Im bliżej mostu, tym rzeka kapryśniejsza. Prześwit korytarza w trzcinach zwęża się do szerokości wiosła, budząc wrażenia jak na Łynie. Nurt wtedy przyspiesza, wpycha na kępy sprężystego sitowia. Trzciny pochylają się nad wodą, tworząc tunel. Ocieram ramionami zroszone liście i miotełki kwiatów. Zgarniam rękami pajęczyny. Co i raz wycieram osłonę obiektywu, sprawdzam powierzchnię filtra uv. 







  


Czasem zatrzymuję się, by posłuchać trzciniaków nad kajakiem. Nie sposób je fotografować. Gąszcz przeszkadza. Aparat nie ogniskuje tam, gdzie trzeba. Nie korzystam z wizjera podczas kadrowania. Nie lubię. Zawsze patrzę na ekran  wyświetlacza. Wtedy automatyka aparatu, wspierana elementami oprogramowania ze sztuczną inteligencją musi „wyczuć” intencje. Czasem się udaje, czasem nie. Najczęściej wtedy, gdy dotknę interesującego punktu na ekranie... Wszystko przez to, że robię zdjęcia z kajaka. Fotografuję nastroje, które za chwilę znikną i nie wrócą. W końcu to fotoreportaż…



Na wysokości uschniętego drzewa za łęgiem między rzeką a nadrzecznym pagórkiem, którego grzbietem wiedzie brukowana droga do Marcinkowa, płynę odcinkiem, w którym nurt przeciska się korytem o szerokości rowu melioracyjnego. Wiosłem nie dosięgnę dna. Brzeg jest systematycznie podcinany prądem wody. Z drugiej strony mierzwa trzcin przetkana sitowiem. Sprężynując, odpycha kajak na wstążkę nurtu…





Za uschniętym drzewem o wybielałym pniu i konarach, którego gatunku już nie rozpoznam, płynę przez komnaty oddzielone od siebie wąskimi przejściami w szuwarach. Spoza polnych pagórków dobiega szum samochodów. Do mostu drogowego coraz bliżej. Wschód słońca niewidoczny. Mgła znad rzeki podnosi się ku niebu. Czasem tylko zabłąkane światło spada w dolinę, pomagając fotografować ptaki w śpiewnym uniesieniu. Tym razem pada na świerszczaka. Tak zaaferowanego, że nie zwraca uwagi na fotografa miotającego się pod nim w próbach znalezienia dogodnego miejsca i unieruchomienia kajaka. Sesja trwa i trwa. Filmowanie z nagrywaniem. Fotografowanie z maksymalnym zbliżeniem. Świerszczak szyje na bezdechu przez prawie minutę. Nadaje w kierunku szuwarów i pól. Czasem odwraca się bokiem, ukazując natchniony profil. Wierci się. Ignoruje mnie.

- Skąd taka pojemność płuc u ptaka nie większego od sikor? – zastanawiam się, podziwiając możliwości wokalne.



Resztki światła gasną. Odpływam pod most nad Kośną. Jestem w miejscu, które skłoniło do ponownego spaceru kajakiem po kilku latach nieobecności. Fotografowałem wtedy w pełnym słońcu perski dywan przykryty krystaliczną wodą… 

 


Krajobraz spowity szarością. Mgła unosi się, zasłaniając niebo. Wokół głowy śmigają jaskółki. Piją w locie, sięgając dziobkami powierzchni wody, albo chwytają owady. Pod mostem widzę kilka gniazd przylepionych do betonowych belek pod przęsłem. To ich rodzinny kąt. Nie zostanie porzucony aż do jesiennego odlotu. Wiosłem mieszam główki sałaty z liści grążeli pod wodą. Płoszę ryby. Większe niż na tarliskach uklei. Uciekają w trzciny lub zagłębienia dna pod szuwarami i pasemkami wodorostów…

Opuszczam polną dolinę. Wpływam pod olchy. Pochylam głowę pod nisko zwieszonymi gałęziami. Brzegi mają się ku sobie. Nurt przyspiesza. Uderza w wysepkę, fragment brzegu, który oderwał się od podmytej skarpy i zarósł mierzwą.

 

Ciasny zakręt w przewężeniu otwiera widok na szerszą rzekę. Łabędzie spływają z nurtem. Cztery wyrośnięte pisklęta przebierają mocno łapami, nadążając śladem rodziców. Sielanka w nastroju letniego przebudzenia. 



 

Jest ciepło. Wilgoć nie ustępuje. Prąd rzeki słabnie. Woda wypełnia coraz szerszą dolinę. Czuję wpływ rozlewiska spiętrzonego tamą w Pajtuńskim Młynie. Wokół stary łęg. Siedlisko dzięciołów, które krzyczą z każdej strony. Olchy, jesiony, klony pochylają się nad wyciszoną wodą. Nad nimi górują sosny zasiedlające skarpy doliny. Kryją w sobie porzucone, popadające w ruinę, siedliska. Głaszczę wiosłem dywany ciemnych wodorostów przetkanych wijącymi się kosmykami zielenic. Płynę między kępami turzycy, pałki wąskolistnej, szaleju ukorzenionego w drewnie zatopionych pni, kłód, gałęzi, które ugrzęzły w mule i piasku. Lawiruję między naręczami osoki aloesowatej. 




Między pniami olch dostrzegam konie. Pasą się na łące. Odpoczywają w zaroślach brzegu. Podchodzą do wody zainteresowane kajakiem. Zaczynam foto-sesję... Są zadbane.





Wiatru nie ma. Nic nie porusza liści. Rozśpiewana cisza nad uśpionym lustrem. Tylko fala wzniecana kajakiem i wiosłem. Jestem sam. Żywej duszy. Siedlisko z pierwszego sezonu „Domu nad rozlewiskiem” wygląda na opuszczone. Przygnębia. Odwracam wzrok. Wszystko się kiedyś kończy…



Tak jest teraz

Tak było kilka lat wcześniej w świetle majowego słońca



Dopływam do młyna. Działa. Słyszę szum spadającej wody i generatory prądu. Unieruchamiam kajak na zielsku, które utknęło na stercie splątanych gałęzi. Tu kończę spacer. Odpoczywam. Piję wodę. Niepokoję się chmurą nadciągającą z północy. Zwiastuje deszcz, którego nie prognozowano…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 






Odwrót. Podczas niego foto-sesje: z umierającą olchą, która ostatkiem sił wypuszcza liście z bocznych gałązek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fotografowanie charakterystycznych obrazów Kośny pod aksamitnymi chmurami, czasem tylko odsłaniającymi plamy nieba; samotnym drzewem na pagórku, kojarzącym się ze znikającym punktem w kultowym filmie drogi; obrazami leśnej Kośny ze starym gawialem z konara wystającego nad wodę nieopodal kosaćca…




 




Nawiązanie do znikającego punktu





Dzikie gęsi



Leśne siedlisko nad Kośną


Gawial dzisiaj

Gawial wiele lat wcześniej


1 komentarz:

  1. Kemping to moja pasja, ale nie zawsze mogę pozwolić sobie na własną przyczepę. Dzięki https://autocampingi.pl/ mam możliwość wypożyczenia różnych modeli przyczep, co pozwala mi na wypróbowanie różnych opcji przed ewentualnym zakupem. Zawsze mogę liczyć na świetną obsługę i doskonały standard wypożyczanego sprzętu.

    OdpowiedzUsuń