poniedziałek, 9 maja 2022

Kajakiem po Łynie w poszukiwaniu łęczaka


Popłynąłem w nocy. Ubrany jak na zimową wyprawę. Zwodowawszy kajak, ruszyłem pod prąd cichej rzeki. Ptaki jeszcze spały. Gdyby nie latarnie domów nad brzegami, niewiele bym widział. To ten stan, który uwielbiam. Jednak nie boję się ciemności. Ona świad­czy o tym, że gdzieś zawsze znajdzie się jakieś światło. Będę więc oglądał początek dnia od pierwszej chwili rozpalającego się krajobrazu. Wiosło w rękach… Łyna pod kilem… Cisza… Czasem jakiś szmer w tataraku, przypadkowe kwilenie ptaka zaspanego w przybrzeżnych krzakach łozy… Milczący most nad głową, odbijający plusk wiosła twardym pogłosem… Czego chcieć więcej?...


Wypłynąwszy spomiędzy szuwarów na taflę jeziora, usłyszałem budzącą się symfonię. Ptaki nadawały z ledwo widocznych zarośli. Dziób kajaka kroił czarną taflę. Fale bujały odbiciami gwiazd i świateł wiejskich latarni. Próbowałem nagrywać, lecz aparat odmawiał posłuszeństwa. Obraz na ekranie wyświetlacza niestabilny: to ostrzył na pojedynczych szczegółach otoczenia, to się rozmywał… Jakby żył własnym życiem…


Odpłynąwszy ku wyspie i obróciwszy kajak, zobaczyłem zamglony brzask nad wsią. Zwiastował żeglarski świt. Uwydatnił kontury olch na cyplu. Z ich wierzchołków poderwały się czaple. Pożeglowały w przestrzeń, mało co widząc. Powiosłowałem za nimi. Przez zastygłą taflę wody, ciemność, kontury odległych brzegów, ledwo co odcinających się od granatowego nieba… Wokół ospałość... Zamykając na chwilę oczy, odpływałem od tej rzeczywistości. Czułem, że zasnę, jeśli przestanę wiosłować. Jakbym zanurzał się w nirwanie... Dopiero podmuchy wiatru, delikatne, dotykające twarzy zimną wilgocią, wyrwały mnie z narastającej katalepsji. Obudziły z emocjonalnego bezruchu…


Byłem już w południowej zatoczce jeziora. Schodzące się brzegi kierowały na nurt Łyny. Płynąc wzdłuż szuwarów, poczułem narastający opór. Kajak szorował o dno. Wiosłem bełtałem muł. Opadająca woda odsłoniła szczątki zeszłorocznych roślin. Odbiłem w lewo, gdzie spodziewałem się głębszej wody. Niewiele pomogło. Zabiedzona suszą rzeka rozlewała się po całym ujściu cienką warstwą…

 

Przepychałem kajak z mozołem, póki brzegi nie zbiegły się i nie obramowały gałęziami martwej łozy ledwo wyczuwalnego prądu wody. Kajak odzyskał lekkość. Wiosłowałem po cichu. Nieśpiesznie. W nadziei spotkania zwierząt na łące pod lasem. Zanurzyłem się w koncert przybrzeżnego oczeretu. Krzyżówki dokładały swoje, startując z niewidocznych zakamarków nieopodal porzuconego żeremia i zanosząc się kwakaniem wyrażającym strach. W przeciwieństwie do nich czaple przelatywały nad głową bez chrapliwego krakania. Odwróciwszy kajak ku jezioru, próbowałem fotografować pod narastający brzask. Wciąż było za mało światła.


Przemykałem przez zakręty przejmy między Kiernozami. Mgła krążyła nad lasem. Stetryczałe żaby nadawały z bagiennych zarośli. Lustrowałem odsłonięte krawędzie brzegów, szukając nor, wypatrując kręgów fal wzniecanych przez bobry lub ryby. Kajak tarł o grzbiety zatopionych pni i o gałęzie wystające z wody. Za kępami uśpionej jeszcze kaliny wpłynąłem w korytarz między szarymi badylami zeszłorocznej trzciny. Za nim nie było jeziora. Cały Kiernoz Mały spowiła jednolita mgła. Widziałem tylko nie wykształcone jeszcze liście nenufarów. Rośliny wyrywały się ku światłu.


Usłyszawszy gadanie perkozów, obróciłem kajak ku plamie rozjaśnionego krajobrazu. Jezioro przecierało oczy ze zdumienia, pytając:

- Co tu robisz człowieku?

Odpowiedziałem:

- Po prostu jestem. I nie chcę niczego więcej.


Płynąłem na pamięć. W towarzystwie rozpuszczonego zarysu boru z lewej. Celowałem dziobem na południe. W miejsce, gdzie spodziewałem się trafić w kolejne ujście Łyny. Pod kępą starych brzóz wysuszonych przez jemiołę. Znowu poczułem, że zasnę, jeśli odłożę wiosło. Żadnej fali, która by zagrała na burtach. Dziób kroił wodę bezgłośnie. Powolne ruchy wiosła nie wzniecały nawet plusku… Zamykające się oczy gasiły myśli i sprowadzały błogość... Na środku jeziora dopadała mnie nirwana… Tylko zwiesić głowę i zastygnąć w bezruchu…


Kajak jednak zaszurał w liściach świeżych nenufarów. Ocknąłem się. Zefir przerzedził mgłę. Zobaczyłem kontury szuwarów, pagórek z samotnym domem na grzbiecie, kępę brzóz – punkt widokowy dla czapli i błotniaków, skąd zwykły o świcie oglądać teren łowiecki…


Wtedy zobaczyłem łabędzia. Pływał w tumanie mgły rozjaśnionej brzaskiem astronomicznego świtu. Kajak znieruchomiał. Znowu mulista płycizna pod kilem. Łabędź pozwolił się fotografować. Jakby uległ nastrojowi chwili…

- Co tu robisz łabędziu? – spytałem.

- Po prostu jestem – zakwilił…


 

Przemieliwszy wiosłem muł w ujściu rzeki, przepchnąłem kajak na czysty nurt. Podmuchy wiatru z południa zamarły w zaroślach. W gładkiej tafli odbijały się trzciny, gałęzie martwej łozy, korony i pnie bezlistnych jeszcze olch. Koncert wiosny narastał. Z łęgu nadawała kukułka, podkreślając egzotyczną aurę zamglonej rzeki…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Płynąłem przez pastelowe obrazy Brzeźna Łyńskiego, w których dominowała jeszcze pozimowa szarość przetkana plamami odradzającej się zieleni. Kukułka nie ustawała. Siedziała w gałęziach nadrzecznych olch. Niewidoczna. W towarzystwie zaspanej siwej wrony. Byłem coraz bliżej wsi, mijając odsłonięte żeremie bobrów. Kaczki jeszcze nie przywykły do kajakarzy. Wciąż uciekały przede mną, roznosząc kwakaniem swój strach. Walczyłem z płytkim nurtem. Wiosło odbijało się od kamieni w dnie. Najtrudniej było pod mostem…


Za wsią zaczyna się inny świat. Rzeka płynie przez łęg. Leniwie. Z rozmysłem. Zmuszając do tańca odradzające się wodorosty, liście grążeli; omywając kępy rozkwitającej turzycy; podmywając obnażone brzegi, korzenie starych olch i wierzbowych zarośli… Zaglądałem w odsłonięte zakątki helokrenowych wysięków. Płoszyłem ryby, które, uciekając, wzniecały fale w formie grotów…


Doznawałem wrażeń podobnych do tych sprzed lat, gdy ciągnąłem z kolegami ze studiów kajaki przez Kamionkę między Jeziorem Krzywym a Wigrami. Tam też za każdym kamiennym progiem, po którym nurt tej czarodziejskiej rzeczki zeskakiwał mini wodospadem, przechodziliśmy przez mikro-rozlewiska, płosząc wydry lub niewidoczne ryby wzniecające fale na powierzchni oczek. Wtedy też oglądaliśmy czarne bociany na gniazdach w konarach niesamowitych drzew zasklepiających niebo. Dzisiaj Kamionka, w przeciwieństwie do Łyny, doczekała ochrony rezerwatowej…


Płynąłem więc przez obrazy pochylonych nad wodą drzew, przez ich fraktalne odbicia wzruszone falą od kajaka i delikatnymi zawirowaniami nurtu. Fotografowałem każdy (w stylu japońskich grafik) szczegół otoczenia. Filmowałem rozśpiewane i pełne subtelnego ruchu komnaty Łyny, nie bacząc, że kajak wciąż wpadał na gałęzie, zatopione pnie, szorował o wodorosty, zamierał, zmuszając do robienia wiosłem. Lawirowałem między obnażonymi przeszkodami w poszukiwaniu miejsc, gdzie da się przepłynąć. Wciskałem się w każdą szczelinę swobodnego lustra wody. 

 

Kiedy zaś trafiałem na kilka pni podmytych i przewróconych drzew, uruchamiałem wyobraźnię w poszukiwaniu sposobu przepłynięcia na drugą stronę bez wysiadania. Jak kilka dni wcześniej na Marózce. Jedno, że tutaj prąd wody… – jakby go nie było. Płynąłem więc uwznioślony, wypełniony milczącym zachwytem, smakujący geometryczną symetrię pochylonych olch i ich lustrzanych odbić... Wszak piękno kocha samotnych wielbicieli… Wielbiciele zaś odwzajemniają miłość samotnego piękna…


Jeziorko Morze wyłania się w perspektywie rzeki i tunelu utworzonego przez ściany olchowego łęgu. Było przystrojone roztańczoną mgłą. Przywiodło na myśl obraz zamglonej Kośny fotografowanej kilka lat wcześniej o wschodzie słońca, w chwili, w której wypłynąłem z lasu w Leśnej Purdzie... Te fraktalne struktury konarów wynurzających się z rzeki, galimatias kształtów i odbić, obietnica kłopotliwej przeprawy przez zasieki w płytkiej wodzie, nagroda w formie otwartej przestrzeni... Płynąłem urzeczony. Wszystko tu coś znaczyło, tylko czasami słów brak, by to znaczenie zgłębić…



Przewrotnie myślę, że nie powinienem się starać. Pytania o sens nie mają znaczenia. Istotne to tylko, by być w takim miejscu, względnie, by być świadomie… Reszta to zbędny niepokój o przyszłość, której przede mną coraz mniej…

Wpływam na Morze i… grzęznę. Muł pod płytką wodą, obnażone korzenie grążeli, owalne liście wyłaniające się na powierzchnię. Mgła tańczy leniwego kontredansa nad śpiącą wodą. Nad kolejnym ujściem rzeki wiruje słup mgły. Po drugiej stronie tafli płyną łabędzie. Pozują podczas filmowania… Szukam w szuwarach żurawi, na konarach nad mokradłem czapli, bielików, rybołowów… Bez skutku… Świat jednak jaśnieje. To już świt cywilny. Chmury podbarwione słońcem. Niebo błękitnieje…



Wpływam na rzekę, mieszając muł pod warstewką wody. Wzniecam bąble metanu. Nurt gaśnie w tym miejscu, rozlewając się po płyciźnie ujścia. Dopiero między łanami szuwarów i pylącej turzycy, które ścieśniły korytarz, nurt ożywa i uwalnia kajak z nieznośnego oporu. Brzegi suną w takt pchnięć wiosła. Kolory ożywają. Ptaki coraz radośniejsze. Trele, pogwizdywania, kukania, szycie świerszczaków, solówki kosów, pokrzykiwania dzięciołów, kwilenia… Wszystko to nasyca przestrzeń… Soliści pozują na gałązkach łozy, na łodygach trzcin, w konarach drzew… Czasem zamglone niebo robi za tło... Przy braku światła staram się jak mogę, by uchwycić i wyeksponować rokitniczkę w natchnieniu. Kajak nie ułatwia sesji...





Brzask coraz mocniej podbarwia olchy nad wodą. Mgła rozpada się na odrębne tumany. Wszystko takie ulotne, uchwytne tylko przez mgnienie oka... Woda nie utrwala obrazów. Nadaje im życie tylko w przejawach ruchu. Trudno wszak zostawić na powierzchni rzeki odciśnięty ślad. Jedyne, co można, to utrwalić ów znikający ślad w kadrze…







Fotografuję więc. Rokitniczka wciąż śpiewa. Nic, że ustawiam kajak pod nią. Robię wiosłem. Hałasuję, wciskając rufę w zarośla. Muzykuje podekscytowana konkurentem gdzieś w zaroślach obok. Rozsyła nuty na wszystkie strony. Pozuje w gałązkach, wśród bazi. Przeskakuje z miejsca na miejsce, ale wciąż na tym samym krzaku… W końcu znika w mierzwie. Z dala od wody. Odpływam…




Słońce wznosi się ponad ścianę lasu w otulinie mgły. Ukazuje bladą tarczę ze wstęgą ulotnego obłoku. Rozsiewa światłość, uwypuklając kontury martwej łozy nad sierścią zielska. Jest jakoś tak zwykle niezwykle… Jak to na Łynie… Przemieszczam się pod prąd od zakątka do zakątka, między popisami rozśpiewanych ptaków, przez ulotne wrażenia, doznania chwili, od jednego nastroju do drugiego… Rzeka pluska, kajak pluska, wiosło też… Kadłub trze o łodygi trzcin, dno chrobocze na gałęziach pod wodą… Drzewa przemijają niczym sen… Porzucone i zarośnięte żeremie zostaje z tyłu…


Za rumoszem gałęzi w nurcie wpływam w aleję z szuwarów. W jej zamglonym prześwicie poluje biała czapla. Zrywa się do lotu, zanim wyceluję obiektyw.

- Co za obraz! – nieomal krzyczę.

Pozostaje tylko w pamięci…



Czuję na plecach dotyk słonecznego światła. Przepycham się przez zator z wykoszonych łodyg… I oto jezioro. Sceneria patetycznej symfonii na setki dziobów. Wybrzmiewającej całą potęgą roztańczonej wiosny… Trzciniaki, świerszczaki, rokitniczki, czarne rybitwy, czajki, żurawie, łyski, perkozy, kukułki, wilgi, kosy… Oczy szeroko otwarte. Uszy szeroko odsłonięte. Zmysły wyostrzone... Obracam kajak ku rzece. Szuwary we mgle… Spektakl niezwykły... Słońce nad prześwitem… Jego odbicie w lustrze między szuwarami… Perkozy tokujące z boku… I ja w centrum widowni… Sam jeden… Cała samotność w całej jaskrawości… Można się zatracić…

Życie nie ma celu. Życie nie ma sensu. Życie jest!... Trwa od zarania istnienia Ziemi, stwarzając po milionach lat rozwoju i dramatycznych  przeobrażeń szansę obejrzenia  tego właśnie zjawiska… Nie dziwię się fascynacjom Richarda Feynmana…






Aparat dostosował się do nastroju chwili. Zdjęcia perkozów w liściach nenufarów przypominają akwarele daltonisty. Oszczędne w kreskach, stonowane, nasycone odcieniami szarości… 


Spychany powiewami kajak odpływa na środek jeziora. Trzciny i zarośla łęgu otulające nurt rozpuszczają się w rozświetlonej mgle. To zachwycający obraz… A koncert trwa i trwa… Dołączają doń łabędzie krzykliwe. Ich potężne okrzyki brzmią niczym akcentujące staccato dźwięki monstrualnego fagotu…









Wpłynąwszy w zatokę, którą wieńczy przesmyk na Brzeźno Małe, fotografuję rybitwy czarne. Odpoczywają na wynurzonych korzeniach grążeli. Nic sobie nie robią z mojej obecności. Pozują na tle ubogim w kolory. Światło i zamglone powietrze zamieniają zdjęcia w grafiki… Jest cudnie… Ogarniam spojrzeniem krajobraz za rybitwami. Dominują pastele. Oszczędne w kolorach. Żadnych wyrazistych barw. Jakbym oglądał film o Hokkaido z cyklu Moving art Louie Schwartzberga…



Wpływam w przejmę między jeziorami. Przeciskam się przez wykoszone trzciny. Mijam martwego jelenia, młodego byka z nieśmiałymi odrostami poroża w zamszowym scypule.

- Co go pozbawiło życia?

Przykry widok. Piękne zwierzę, które umarło zaledwie kilka dni wcześniej. Zapach rozkładu dopiero się wzmagał. Ogarnia mnie smutek. Dopada przelotna myśli o ulotności życia. Odpływam z poczuciem bezsilności. Nie zdołam go podnieść i wyciągnąć na brzeg dla bielików, kruków i wilków… Powiadomię leśników. Po powrocie…





Na pomoście siedzą kormorany. Oblane słońcem, które rozproszyło mgłę. Jeden suszy skrzydła, wachlując nimi.. Próbuję robić zdjęcia przez trzciny i sitowie. W kadrze pełno uschniętych łodyg. Szczęście nie dopisuje. Płynę śladem łabędzi, które rozepchnęły piersiami dywan zalegających ścinek po szuwarach. Kormorany nie reagują. Ku mojemu zdumieniu dają się fotografować i filmować, póki całkiem nie wypłynę na swobodne lustro Brzeźna Małego. Dopiero wtedy wachlujący skrzydłami osobnik stanie się czujny. Po kilku minutach obydwa poderwą się do lotu w kierunku słońca...



Wpłynąłem na kolejny magiczny odcinek Łyny, pod olchowy łęg zstępujący ze stoku moreny, między brzegi zarośnięte kwitnącymi kaczeńcami, pełne kryjówek pod korzeniami drzew przeglądających się w powierzchni zastygłej wody. To ten fragment rzeki, który nieodmiennie urzeka…




I oto ostatnie jeziorko Krzyże. Ostoja żurawi okupujących szuwary, łany tataraku, zbite kępy turzycy, skrywające nurt Łyny… Łabędzie krzykliwe płyną pod brzegiem. Rozmawiają scenicznym szeptem. Żurawie brodzą na skraju, darując sobie klangor. Pilnują młodych. Moja obecność nie prowokuje zamieszania. Podpływając do ostatniego ujścia rzeki, obserwuję czajkę brodzącą po obnażonym mule płycizny. Pozwala się fotografować. Jej partner krąży w pobliżu, melodyjnie kwiląc… To właśnie te klimaty wiosny, za którymi uganiam się kajakiem…



Byłem już gotów zrezygnować z dalszego spaceru. Na wszelki wypadek jednak opłynąłem mieliznę z czajką, wyszukałem jaśniejszą smugę w dnie z czarnego mułu oblepiającego pióra wiosła i znalazłem odczuwalny prąd wody nad nią. Kajak stawiał opór. Przepchnąłem go jednak do korytarza w kępach kwitnącej ostrolistnej turzycy. Przemagałem nurt, odpychając się wiosłem od zarośli. Żurawie, które odstąpiły od brzegu, spacerowały teraz w sierści tataraku i turzycy zmacerowanej przez ostatni  śnieg. Mierzwa dopiero miała się odrodzić dywanem nowych pędów. Póki co widziałem żurawie w całej okazałości, sięgające po kąski w łodygach…





W perspektywie doliny, patrząc w kierunku orłowskiego wzniesienia, dostrzegłem zamieszanie. Lecący ku mnie bielik zawrócił i zaczął odlatywać na południe przeganiany przez kilka poruszonych ptaków. Widziałem jego charakterystyczny dziób i szpony pod skrzydłem. Nie zdążyłem zrobić zdjęcia podczas raptownego zwrotu. Odprowadzałem go spojrzeniem, póki nie zniknął za olchowym zagajnikiem pod Likusami…


Nie łudziłem się, że dopłynę do przesieki z dębów powalonych w poprzek rzeki w miejscu sąsiadującym z otuliną rezerwatu źródeł Łyny. Było za płytko. Przepychałem kajak przez obnażone kłody i gałęzie. Wypatrywałem w świetle rzeki miejsca, gdzie nurt wypłukiwał wąskie rynny. Przeciskałem kajak przez przewężenia brzegu i kęp jeżogłówki na środku lustra wody. Wszystko po to, by dotrzeć chociaż do (odprowadzającego wodę z mokradeł pod Likusami) tajemniczego rowu – rozdzielającego siedlisko bagnika nadwodnego, którego ukąszenie wywołuje kac wędkarza…



Utknąłem na mieliźnie. Do olchowego tunelu było jeszcze jeszcze... Dalej mogłem już tylko piechotą z kajakiem na sznurku. Zawróciłem. Słońce rozgrzało wnętrze doliny. Zdjąłem kurtkę. Odłożyłem wiosło. Usiadłem na rufie. Dałem się ponieść Łynie. 





Słuchając nieustającego koncertu wiosny, fotografowałem spacerujące żurawie przez mierzwę zarośli. Czasem wpychałem dziób w łodygi, by unieruchomić kajak dla lepszych ujęć, obserwując nadlatujące łabędzie, żurawie czy kormorany, zwykle biesiadujące na śródleśnych rozlewiskach... Bielik, który zniknął za lasem, już nie powrócił. Przynajmniej tak myślałem, póki nie zobaczyłem go znowu, przelatującego na tle boru otulającego jezioro Krzyże. Wtedy też się spóźniłem, nie wierząc własnym oczom…



A potem dostąpiłem zaszczytu spotkania z koziołkiem. Ujrzałem go stojącego na tle łanu wysuszonego oczeretu, minąwszy miejsce ostatniego ucztowania bobrów. Kajak spływał spychany prądem wody. Łodygi i liście odrastających zarośli utrudniały fotografowanie. Koziołek stał jak posąg. Nie uciekał. Był jak zahipnotyzowany, patrząc w obiektyw. Spływałem w cieniu. Co więc widział? Aparat grzał się w rękach. Zdjęcie za zdjęciem. Na ekranie wyświetlacza widziałem jednak tylko wyostrzone tło lub łodygi z pierwszego planu. Obiektyw nie chciał się ustawić na koziołku i jego parostkach. Co za pech! Niesforny kajak. Zarośla. Żadnej szansy na ustawienie ogniskowej, nawet przez dotykanie ekranu na pikselach obrazujących parostki. Zdałem się więc na przypadek. W nadziei, że coś wyjdzie. Koziołek stracił cierpliwość. W końcu dał dyla. Złapałem go podczas imponującego wyskoku. Uspokoił się w zbawczych trzcinach. Wrócił do ziół. Pochylił głowę. Straciłem go z oczu…






Zmitrężyłem w sierści Łyny. Próbowałem fotografować rokitniczki buszujące w gęstwie obok. Podziwiałem kwiatostany turzycy. Trącane dłonią pyliły. Za miesiąc prześwit nurtu zwęzi się do szerokości kajaka. Będzie cudownie dla wielbicieli niecodziennych wrażeń o świcie, insektów i rosy…







Wypłynąłem na jezioro nieopodal czajki, która nadal okupowała spłacheć obnażonego mułu. Patrzyła w obiektyw klejnotami oczu. Imponowała ubarwieniem swojej szaty i stylowymi piórkami z tyłu główki… Czyżby zastanawiała się nad miejscem gniazdowania?

- Nie próbuj tutaj – pomyślałem. – Zaraz zostanie zalane…

Tak sobie kombinowałem, jak nie powinno być, chociaż by mogło…




Wracałem. Dzień coraz bardziej rozprażony. Krajobraz coraz bardziej jaskrawy. Kontrasty przyprawiały o ból oczu. Na Brzeźnie Wielkim płynąłem z zamkniętymi powiekami. Na pamięć. Pod wiatr z północnego zachodu. W towarzystwie łabędzi krzykliwych kołujących nad jeziorem.




Dopływając do wejścia Łyny, zauważyłem stado białych czapli. Poderwały się z trzcinowiska i, lecąc nieskładnie, podążyły w najdalszy zakątek za plecami. Byłem za daleko. Aparat w trybie automatyki nie radził sobie z oświetleniem…




Z ulgą wpłynąłem między trzciny. Ptasi koncert osłabł. Bez nastroju świtu spowszedniał. Niemniej trele trzciniaków pobudzały do wysiłku. Jak coca-cola lub podwójne espresso. Złagodziły ból pleców i rąk wywołany wielogodzinnym wiosłowaniem, i ból siedzenia po wielogodzinnym siedzeniu na siedzisku kajaka…






Spływałem więc przez znajome kąty, fotografując je teraz w pełnym świetle. Wiosna w pełni prezentuje się rewelacyjnie. Słońce uwydatnia wykluwającą się z pozimowej szarości zieleń. Na powierzchni i pod wodą. Śpiew ptaków podbija wrażenie. Błękit nieba podkreśla fraktalną strukturę drzew, wciąż bez liści...






Jeśli jeszcze do tego zobaczysz sarny pasące się w lesie nieopodal brzegu: matkę z młodym z ubiegłorocznego miotu; po chwili zimorodka, nie dającego się uchwycić obiektywem; następnie łęczaka (brodźca z rodziny bekasowatych, który rzekomo nie gniazduje w Polsce, a na błotach Kiernoza Małego przymierza się właśnie do godów), to szczęście foto-amatora wydaje się kompletne.





Łęczak - brodziec z rodziny bekasowatych

Wracałem o wiele później niż planowałem. Z Łyną witałem się po wielu miesiącach niecierpliwego oczekiwania. Naprawdę działo się – jak zwykle… niezwykle.



Wyspa na Kiernozie Wielkim



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz