niedziela, 1 maja 2022

Kajakiem po Marózce - otworzyłem kolejny własny sezon

 

Spływ z przeszkodami


Zacząłem za mostkiem nad strugą odwadniającą jezioro Pluszne przez jaz i jeziorko Poplusz. Wartki nurt Marózki poniósł kajak wprost na zwaloną olchę. Jej pień wystawał nad wodę. Nie zastanawiając się, wepchnąłem dziób na grzbiet. Kajak prześliznął się po mchu i utknął w połowie kadłuba. Przeszedłem na dziób, który opadł ku wodzie. Odepchnąłem się wiosłem od dna rzeki. Wróciłem na miejsce podziwiać rozświetlone wnętrze Marózki…

 

Pnie pochylonych olch przeglądały się w pomarszczonej wodzie. Bezlistne korony nie dawały cienia. Rzeka pluskała w korzeniach uczepionych brzegu i dna. Ptaki śpiewały, podnosząc nastrój. Sunąłem nad kamienistym dnem osobliwego akwarium. Fotografowałem wysuszone żółciaki na próchniejącym pniu. Omijałem kłody wystające z nurtu…

 


Miałem co robić, spływając do jeziorka Gawlik, skąd nadbiegały podmuchy niesfornego wiatru. Gdzieś w oddali zatrąbił żuraw, gdzieś obok wabiła kukułka, obwieszczając swoje przybycie do leśnych Swaderek… Utknąłem na płyciźnie ujścia. Marózka niosła niewiele wody. Zapowiadał się spływ z przeszkodami. Dzięki nim miałem szansę dłużej pływać i fotografować roztańczony dzień.

 


Wypłynąwszy na jeziorko, ujrzałem w jego północnym końcu dwóch kajakarzy. Pomyślałem:

- Wypłoszą mi sarny.

Byłem przekonany, że będę sam. Zawiodłem się.

 


Obróciłem kajak ku słońcu. Wiosłowałem wzdłuż wysuszonych szuwarów, dopiero wypuszczających końcówki nowych pędów, więc jeszcze nawet nie zazielenionych się od spodu. Klarowna toń pozwalała ogarniać spojrzeniem dno, gdzie wodorosty, kępy osoki aloesowatej i listki nenufarów wykluwały się nieśmiało z zimowego uśpienia...

 


Mijałem łabędzicę na gnieździe za gęstwą szarych łodyg. Patrzyła między szeleszczącymi liśćmi w obiektyw. Co za widok! Nie podpłynąłem jednak. Zatoczka z wejściem na Marózkę kusiła. Filmowałem ols nad wymytymi brzegami. Stanąwszy w gałęziach zalegających na płyciźnie, poczekałem aż kajakarze mnie wyprzedzą. Nie chciałem słuchać drażniącej rozmowy. Ruszyłem, kiedy zniknęli w zakręcie.

 


Nie wiosłowałem. Nurt sam niósł między starymi olchami. Niektóre z drzew pochyliły się nad wodą. Inne zaległy, obnażając bryły korzeniowe. Tam, gdzie Marózka zwalniała, uciszając wiry i warkocze, drzewa przeglądały się w gładkiej powierzchni. Fraktalne struktury koron zachwycały na tle nieba upstrzonego obłokami. Czułem ciepło na sobie i w sobie. Pierwszy spacer kajakiem przez obrazy spóźnionej wiosny.

 



Kajakarzy straciłem z oczu już za ruiną mostku w nieczynnej drodze do Orzechowa. Teraz do tamtejszego kościoła trzeba objazdem wzdłuż jeziorka Gawlik. Surowa jeszcze łąka po obu stronach rzeki odsłaniała zmacerowane zimą wnętrze. Nic nie kwitło nad wodą oprócz krzaka tarniny. Kaliny wciąż spały. Tam, gdzie przed laty nurt wyrzeźbił głęboką wnękę, podmywając kredowy brzeg, była dzisiaj płycizna.

 




Pokonawszy ciasny zakręt, wpłynąłem w leśną dolinę. Płynący rufą do przodu kajak obijał się o kłody, szurał w gałęziach. Jedna z nich zaczepiła o pałąk na dziobie. Zawisłem. Trochę trwało, nim wyplątałem się z tej dziwnej pułapki nad wzmożonym prądem nurtu. Wszystko przez chęć fotografowania krajobrazu ze słońcem za plecami. Zdjęcia pod słońce o tej porze dnia wymagały mozolnego ustawiania parametrów. W kajaku na frywolnej i nieobliczalnej Marózce wydawało się to niemożliwe…

 




Słońce przenikało do wnętrza wąwozu przez plątaninę konarów, gałęzi. Nasycało światłem welon rozwijających się pąków. Plamiło rzeczne dno, ujawniając ruch ryb, odradzające się z zimowego snu wodorosty. W korzeniach tuż nad wodą kręciły się drozdy, pliszki… W poszyciu figlowały mysikróliki. Zewsząd dobiegały odgłosy leśnej perkusji (dzięcioły)… Nad wodą przelatywały pierwsze podobne do jętek owady, jakieś ważki, ospałe motyle... W zacisznych miejscach pojawiły się nartniki…

 






Płynąłem przez obrazy w klimatach japońskich rycin, kreślonych delikatnymi liniami, ożywianych subtelnymi pastelowymi kolorami, a mimo to fascynujących nieuchwytną egzotyką motywów i symboli budzącego się życia…

 



Przemierzając zakręty, przewężenia nurtu, lawirując między kłodami, przemykając pod wilczymi kładkami drzew spinających po upadku oba brzegi, przepychając kajak przez zanurzone na poły pnie, szukałem wciąż okazji do ciekawych ujęć. Nie wiosłowałem. Dawałem się nieść niesfornej rzece. Płynąłem to przodem, to bokiem, często rufą do przodu, ryzykując wypadek na niewidocznej przeszkodzie.

 






W oddali zobaczyłem zimorodka. Mignął tęczą piórek i zasiadł na jakiejś gałązce. Mimo starań nie udało mi się go podejść. Zniknął w perspektywie rzeki. Potem walczyłem z pozującą pliszką i z aparatem rozregulowanym podczas kolejnej szamotaniny na przeszkodzie. Na nic wysiłki. W komyszach Marózki wszystko takie ulotne, niezbadane. Nie pomagało stawanie w rumoszu gałęzi, przytulanie się do brzegu. Norka buszująca pod wykrotem przewróconego świerku też nie pozwoliła na zdjęcie.

 



A potem nadziałem się na zawalidrogę. Zdałem sobie sprawę, że muszę ustawić kajak wzdłuż zmurszałej kłody, która utknęła przy brzegu, wepchnąć dziób pod pień przewróconej olchy, pod nim obrócić kajak w prawo i ustawić się wzdłuż trzeciej kłody spiętrzającej wodę zwariowanej rzeki. Nie udało się od razu. Woda naparła na kadłub, przycisnęła do olchy. Próbowałem zawrócić. Kombinowałem w przód, w tył. Kajak nie słuchał. Nurt naciskał. Już niewiele brakowało do wywrotki. Krawędź burty była coraz niżej. W końcu wepchnąłem rufę na rumowisko za plecami, odwróciłem kajak dziobem do napierającego prądu. Odpłynąłem, mieląc wodę wiosłem. Pióra odskakiwały od kamienistego dna. Znowu spróbowałem powtórzyć wymyśloną procedurę. Tym razem przytrzymałem się pnia przy brzegu. Nie drgnął, tak ugrzązł w kamienistym dnie. Dziób wszedł pod pień pochylonej olchy i oparł się o kłodę w głębi. Obróciłem kajak „siłom i godnościom osobistom” w prawo. Pochyliwszy głowę, przedostałem się na drugą stronę, uwalniając się wreszcie z pułapki. W ferworze walki zapomniałem o zdjęciu dokumentującym przeprawę. Byłem pewny, że inni napytają sobie biedy, jeśli spróbują postąpić jak ja.

 


Nic to. Płynąłem przez znajome kąty Marózki w towarzystwie krzyżówek, dzięciołów, drozdów przeszukujących brzegi, słuchając nieustannego koncertu wiosny. Myślałem o ulotności doznań w kontekście odkryć współczesnej nauki. Stephen Hawking napisał we „Wszechświecie w skorupce orzecha”:

W 1931 roku Kurt Gödel udowodnił (…), że w ramach dowolnego systemu aksjomatycznego – takiego jak współczesna matematyka – można zawsze sformułować zdania, których nie można ani dowieść, ani obalić na podstawie aksjomatów tego systemu (…). Twierdzenie Gödla (…) było (…) wstrząsem dla całej społeczności uczonych, gdyż położyło kres rozpowszechnionej wierze, iż matematyka jest niesprzecznym i kompletnym systemem opartym na podstawach logicznych. Twierdzenie Gödla, zasada nieoznaczoności Heisenberga oraz praktyczna niemożliwość śledzenia ewolucji deterministycznego układu, który zachowuje się chaotycznie, to podstawowe ograniczenia wiedzy naukowej, które odkryto w XX wieku.”

Jeśli do tego dodać, że każdy z nas żyje w swoim czasie, zależnym od prędkości, z jaką się przemieszcza w przestrzeni i względem innych ludzi, świat jawi się środowiskiem, w którym nic nie jest pewne ani stałe. To co uważamy za pewne i z pozoru stałe jest skutkiem ograniczonych zdolności naszych zmysłów do postrzegania otoczenia. Naszym zmysłom umykają rzeczy odległe w kosmicznej skali, dające się opisać za pomocą ogólnej teorii względności, i rzeczy bliskie w skali Plancka, dające się ogarnąć za pomocą mechaniki kwantowej i geometrii nieprzemiennej opisującej czasoprzestrzeń jako zbiór jej ziaren stykających się granicami eliminującymi gładkość. Nasze zmysły nie odczuwają subtelnych zmian rytmu czasu wywołanych zmianami prędkości, z jaką przemierzamy przestrzeń… Dopiero wykreowane w ciągu ostatnich dziesięcioleci narzędzia badawcze pozwalają odkryć rzeczy niepojęte naszym zmysłom…

 


Za każdym więc razem, będąc w plenerze, uświadamiam sobie ulotność i niepowtarzalność każdej przeżytej chwili, którą usiłuję utrwalić aparatem fotograficznym. To stąd bierze się moje nieomal obsesyjne przekonanie, że każdy świt bez aparatu świtem straconym; każdy spacer bez refleksji towarzyszącej przeglądaniu zdjęć na ekranie komputera zdarzeniem pomijalnym…

 



Płynę więc, patrząc na mijane rzeczne odsypiska, przymuliska, zakola, podmywane klify z osuwającymi się sosnami, wzburzoną powierzchnię rzeki, zmurszałe pnie, z których wyrastają siewki drzewek w otoczeniu botanicznych ogródków i kęp mchów... Przepływam pod brzozowymi kłodami, z których zwisają brodaczki – chronione porosty… Próbuję filmować uciekające brzegi, wodę skrzącą się plejadą migotliwych gwiazd… Próbuję uwiecznić świerkowy las okupujący piaszczysty grunt za krawędzią brzegu… Po miesiącach czekania na kolejne spotkanie z Marózką ten spacer wydaje się niepowtarzalnym przeżyciem… Jestem sam, a piękno kocha samotnych wielbicieli

 


Max Tegmark „W naszym matematycznym Wszechświecie” napisał:

Olśniony zrozumiałem, że przez cały ten czas nie dostrzegałem tego, co uświadomił sobie Feynman: fizyka jest największą intelektualną przygodą, próbą zrozumienia najgłębszych tajemnic Wszechświata. Fizyka wcale nie zmienia fascynujących idei w nudne rozważania. Pomaga nam raczej widzieć wszystko wyraźniej, dodając otaczającemu nas światu piękna i uroku. Gdy jesienią jadę na rowerze do pracy, widzę piękno drzew pokrytych czerwienią, brązem i złotem. Gdy jednak spojrzymy na te drzewa przez pryzmat fizyki, dostrzeżemy jeszcze więcej piękna i właśnie o tym mówi Feynman (…). Zaglądając coraz głębiej, ujrzymy (…), że drzewa są tak naprawdę zbudowane z gwiazd, a (…) z analizy ich podstawowych elementów składowych można wysnuć wniosek o istnieniu wszechświatów równoległych.

 


Trawestując Richarda Feynmana, zwierzającego się ze swoich fascynacji Markowi Demiańskiemu podczas spaceru brzegiem Pacyfiku w przerwie naukowego zjazdu, powinienem napisać:

- Popatrz na tę rzekę. Strumień cząstek. Każda bezmyślnie zajęta sobą. Jest ich miliardy, a jednak wspólnie tworzą tę ożywioną ruchem wodę. W niewyobrażalnie zamierzchłej przeszłości, zanim jakiekolwiek oczy mogły je oglądać, rok po roku, dzień po dniu z szumem podmywały krępujące brzegi tak jak teraz. Dla kogo? Po co? Na martwej planecie bez żadnych śladów życia… Zawsze w ruchu, napędzane energią traconą rozrzutnie przez słońce, wyrzucaną w bezmiar przestrzeni. Ten strumień fotonów powoduje parowanie morskiej wody i opady deszczu gdzieś na pograniczu Warmii i Oberlandu. Wszędzie wszystkie cząstki powtarzają te same ruchy – jak niekończący się balet – aż w końcu powstają bardziej złożone cząstki. One tworzą inne, podobne do siebie i stają się coraz bardziej złożone. Zaczynają się odtwarzać – pojawia się życie, ogromne skupiska zorganizowanych atomów, DNA, białka, - choreografia się komplikuje (…) Z tej wodnej kołyski życie wychodzi na ląd i oto tu stoi – układ wielu miliardów atomów obdarzonych świadomością. Materia obdarzona ciekawością. Spływam Marózką zadumany nad tym zadziwiającym światem, ja – wszechświat atomów, jak jeden atom w tym ogromnym wszechświecie. Dlaczego? Po co?


 

Przewrotnie zaczynam myśleć, że odpowiedź na pytania: dla kogo? dlaczego? po co? przestaje mieć znaczenie. Istotne tylko to, by być, względnie, by być świadomie… Reszta to mój zbędny niepokój o przyszłość, której przede mną coraz mniej…

 


Opuszczam przełom Marózki. Przemierzam dno doliny, której skarpy odsunęły się za olchowy łęg. Nurt słabnie. Rozlewa się. Syci szuwary, które powoli ustępują otwartej wodzie… Mijam  martwego łabędzia w kępie rozkwitającej turzycy. Bez śladu gwałtownej śmierci. Zapewne powalony chorobą. Z zawiązkami skrzydeł, których już rozwinie i nie wzleci… Mijam bagna po lewej, które podczas roztopów na przedwiośniu potrafią czasem łączyć się z mokradłami pod Orzechowem… Wpływam ledwo uchwytną ścieżką przez siwe trzciny na ukryte rozlewisko, wprost w koncert świerszczaków i trzcinników... Wracam na rozleniwioną rzekę… Płynę do ujścia w koncert perkozów, łysek, kurek wodnych, czajek… Wreszcie Jezioro Święte ze świętą wyspą pruskiej bogini urodzaju… Kolejny koniec kolejnej przygody dla zmysłów…


 

1 komentarz:

  1. Piotrze,
    Dzięki twoim podróżniczym i fotograficznym dokonaniom mogłem nacieszyć się widokami pięknej przyrody.
    Trochę zazdroszczę Ci, że widziałeś to wszystko osobiście ale jestem zbyt leniwy by wypuszczać się na takie wyprawy.
    Dziękuję
    Pozdrawiam
    WłodeK

    OdpowiedzUsuń