niedziela, 20 czerwca 2021

To tylko sarny


Odwiedziłem zakątek bobrów. Staram się to robić w miarę często. Nic że chmury o świcie, światła mało. Chciałem posłuchać wiosny i popatrzeć na zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu. W zakątku zawsze mogę liczyć na wrażenia. Bobry urządziły miejscowy raj, w którym żurawie i łabędzie co roku wyprowadzają lęgi, sarny się kocą, dziki wiodą swoje przedszkola, łanie wychowują młode…


Wyszedłem z lasu. Ostrożnie. Przez łąkę szła łania. Przeskoczyła przez strumień poprowadzony zarośniętym rowem melioracyjnym. Krok za krokiem podchodziła do ściany lasu. Nasłuchiwała klangoru żurawi. Rozglądała się. Jednak ani razu nie spojrzała w moją stronę. Zniknęła za krzakami wierzby. Wtedy odważyłem się pójść ścieżką przez otwarty teren. 


Dolinę pokrywała trawa sięgająca piersi. Każdy zakamarek zamienił się w kryjówkę. Kroki głuszyły rozkrzyczane ptaki. Koncert wiosny trwał w najlepsze. Czarne dzięcioły przekrzykiwały się parą błotniaków krążących nad rozlewiskami bobrów. Usłyszałem chrumkanie dzików. Gdzieś szarpały darń, by odsłonić kwaśną ziemię i dorwać się do larw. Nad żerowiskiem bujały się trzciny, trawy, kwiatostany barszczu… Lecz nawet burych grzbietów nie dało się dostrzec. Matecznik zarósł niczym amazońska dżungla w porze deszczowej…


Po drugiej stronie ścieżki przebiegła sarna. Coś ją zaintrygowało. Nie ja. Nie spojrzała nawet w moją stronę. Wbiegła w łan mozgi trzcinowatej, zaszczekała, podskoczyła między sosny… Pomyślałem:

- Zobaczę ją na kemie.

Nic z tego. Miała gdzie zalec i wtopić się w otoczenie. Wyjrzałem więc na jedno z najciekawszych rozlewisk. Po łabędziach fotografowanych w kwietniu nie było jednak śladu. Mogłem się domyślać, że padły ofiarą lisa, który wybrał jajka z gniazda. O tej porze powinny być już młode. Co roku para łabędzi krzykliwych wyprowadzała lęg. Tym razem panowała cisza. Brakowało mi tego scenicznego gaworzenia łabędzi. Tylko chmury się pruły, odsłaniając niebo i słońce prześwietlające las za rozlewiskiem.


Zawróciłem na grzbiet moreny między kolumny sosen i świerków. Koleiny drogi zarosły pędami jeżyn, malin, siewkami drzew. Każdy krok groził upadkiem. Szukałem zejścia nad strugę, gdzie bobry zaczęły budować nową kaskadę. Brodząc po kolana w krzaczkach jagód i kępach mchu, między trzaskającymi patykami, wśród krzaków podszytu, depcząc ścieżki zwierząt, schodziłem ze zbocza w miejsce, skąd rozpościerała się panorama doliny wygiętej w łuk. Z jej wnętrza dobiegał plusk wody spadającej z tamy. 

 

W mierzwie zarośli stała sarna. Patrzyła na mnie. Usiadłem na mchu i zacząłem ją fotografować. Była jak zamurowana. Domyślałem się, że nie była sama. Zapewne niedawno urodziła. Dlatego nie uciekała. Nieco uspokojona rozglądała się wokół. Kiedy tylko spojrzała w przeciwną stronę, ulotniłem się po angielsku między świerki. Widziałem ją jeszcze z daleka, ominąwszy kępę olsu. Nie ruszyła się z miejsca. Coś ją tam zatrzymało…

Kosaćce

Bobry wybudowały kilka nowych tam, spiętrzając strumień w meandrującą kaskadę. Próbowały nawet wybudować żeremie, ale zwlókłszy kilkanaście żerdzi porzuciły zamysł. Obchodziłem zapadniętą nad korytarzami do nor darń. Plątałem się po krętej ścieżce między babrzyskami i kałużami wody, trzymając się cienia moreny. Gdzieś krzyczały żurawie, gdzieś nadawały dzięcioły. W olsie za doliną tokował dudek. W zarośniętej porębie coś rozgarniało z hałasem młode drzewka… Pachniało tajemnicą… Nastrojem... Koncert lasu pobudzał zmysły…


Skradałem się między brzozami i świerkami. Za garbem wieńczącym kem dostrzegłem uszy sarny wystające ponad gałązki wierzby i listki turzycy. Usłyszała mnie pierwsza. Myślałem, nie powinna (starałem się być niewidoczny, bezgłośny), a jednak. Zamarłem. Pozowała (ach ten antropocentryzm). Zrobiłem kilka zdjęć. Dla mnie magicznych. Pomyślałem:

- Podejdę. Nagram z góry. Tylko się wspiąć.

 

Poczekałem, aż odwróci się w kierunku bagiennej wyspy. Niestety zapamiętała obraz otoczenia. Gdy tylko zobaczyła, że zniknąłem, na wszelki wypadek pobiegła na wyspę. W cień drzew porastających jej wnętrze. Przeskoczyła przez inny strumień i zniknęła w lesie.


Poszedłem wzdłuż drugiej doliny. Tej dzikszej. Słońca było coraz więcej. Czułem jego dotyk na twarzy. Cienie się skróciły. Byłem na widoku. Strumień meandrował w mierzwie. Jego bieg znaczył szpaler olch. Dywan zarośli przecinały błotniste ścieżki, dzisiaj zamaskowane. Deptałem uginającą się ziemię. Borykałem się leżącymi drzewami i gałęziami, które broniły dostępu do polan i wnętrza moreny. Wszystko dla wyimaginowanych zdjęć, dla wrażeń, dla tego ulotnego czegoś, dla czego warto naprawdę żyć…


Nad porzuconym przez bobry stawem, który zaczął się kurczyć skutkiem opadającej tamy, usłyszałem uporczywe kwilenie piskląt. W obłamanym pniu brzozy dostrzegłem okrągły otwór. Gniazdo. Kiedy dorosły ptak wyfrunął z otworu, skonstatowałem:

- Dzięcioł. Ciekawy.

 

Nie rozpoznałem gatunku. Odfrunął w kępę pobliskich świerków, nie dając się nawet sfotografować. Pisklęta wciąż kwiliły. Nagrałem je, a potem odszedłem. Musiałby czekać nie wiadomo jak długo, nim rodzice odważyliby się na powrót.


Jak wiele zwierząt zawdzięcza tak wiele tylko jednemu gatunkowi, który potrafi przeobrażać architekturę krajobrazu, nie używając żadnych maszyn…



Wracałem. Ranek przechodził w skwarny dzień. Opuszczonego przez łabędzie stawu nie odwiedziły dzisiaj nawet żurawie. Plącząc się nieopodal grobli pod doświadczoną przez piorun sosną, usłyszałem szczekanie. Koziołek pasł się za rozlewiskiem w łanie szuwarów. Był daleko, a jednak mnie wypatrzył. Uciekał z wysiłkiem przez mierzwę. Zarośla krępowały ruchy. Wciąż szczekał. Histerycznie. Irytująco.

- Wbiegnij w las! – omal nie krzyknąłem.

Nie wiem, czy dotarło. Jeszcze nie posiadłem umiejętności telepatycznej komunikacji ze zwierzętami…


Nim opuściłem matecznik bobrów ścieżką nad przepustem, ujrzałem chwiejące się zarośla. Daleka perspektywa zniekształciła proporcje obrazu. Myślałem najpierw:

- Zając.

Potem:

- Lis. 

 

W miarę zbliżania się rozpoznałem sarnę. Była zanurzona w zaroślach łąki po same uszy. Pasła się nad brzegiem rowu melioracyjnego. Usiadłem na rozpadającym pniaku po sośnie nieopodal mrowiska rudnic. Znieruchomiałem. Aparat przed siebie. Oparty na kolanie. Kilka mrówek wspinało się na nogawki. Strącałem je cierpliwie. Sarna tymczasem przemieszczała się pod baldachimami barszczów, rozgarniała łodygi traw. Czasem wyglądała na zewnątrz. Bez oznak niepokoju. Sielankowy obraz. Wspięła się nieco wyżej. Urocza. Magnetyzująca spojrzeniem wielkich oczu… Ciągle zachodzę w głowę, jak można do nich strzelać… Spotkanie trwało i trwało…


Kiedy odchodziłem, sarna nie miała pojęcia, że ktoś na nią patrzy… To jest ten stan, który uwielbiam.  Ludzi nie powinno być w lesie. To środowisko nie dla nas…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz