piątek, 25 czerwca 2021

Pływając po Łynie

Rybitwa czarna


Czerwiec sprzyja kajakarzom. W czasach przedmaturalnych i pomaturalnych właśnie w czerwcu przemierzałem najbardziej znane szlaki kajakowe w Polsce. Coś z tego atawizmu pozostało. Nawet Małgosia daje się skusić i wstaje czasem o wschodzie słońca.

 

 

 

Dzisiaj popłynęliśmy w górę Łyny. Rześkie i przejrzyste powietrze, mnóstwo światła, czerwcowa zieleń w apogeum świeżości, złota godzina… 


Od otaczających nas obrazów nie sposób oderwać oczu. Banalna z pozoru panorama wyspy na Kiernozie Wielkim epatowała nastrojem. Drzewa odbijały się w nieruchomej tafli jeziora.


Płynęliśmy bez pośpiechu przez szuwarowy korytarz wypełniony koncertem ptaków. Rozgarnąwszy wybujałe trzciny, wypłynęliśmy na większą część uśpionego akwenu.


Zwężająca się zatoka przeszła w przejmę o uśpionym nurcie. Poczuliśmy chłód płynący z szuwarów i tańczącej nad wodą mgiełki. Zanurzyliśmy się w dźwiękach rozochoconych żab, pobudzani monotonnym szyciem świerszczaków i żwawymi solówkami trzcinników. Niekiedy przeżywaliśmy masowanie serc basowym buczeniem bąków… 

 

Między Kiernozami


Tuż za kępą kwitnącej kaliny Małgosia wypatrzyła brodzącego w rzece jelenia. Skupiony na świergocie świerszczaka i koncercie trzciniaków nawet nie spojrzałem w cień. Zdążyła sfotografować tył jelenia, którego imponujące poroże zniknęło już w gałęziach przybrzeżnych krzaków… Za szpalerem szuwarów otworzył się Kiernoz Mały. Dzisiaj nieefektowny…




Skierowaliśmy się do kępy brzóz nad ujściem Łyny. Przed nią trzeba zachować czujność, wiosłować powoli między grążelami porastającymi rozległą mieliznę. Wypatrywaliśmy ptaków pod szuwarami i krzakami łozy. Wszędzie krążyły śmieszki, białe rybitwy, krzyżówki, łyski, perkozy... W zaroślach przesiadywały łabędzie…

 

 






 

Na konarach usychających już drzew, dźwigających coraz mniej listowia, stały czaple. Na tle kryształowego nieba. Nigdzie chmur. Tylko krótkie kondensacyjne ogony za przelatującymi samolotami.

 

 

 






Czaple czuwały. Patrzyły sobie w oczy. Przestępowały z nogi na nogę, poprawiając uchwyt na gałęziach. Nieruchomiały. Czasem tylko rzucały krótkie spojrzenia na jezioro, na pagórkowatą łąkę, na zakola rzeki, na stawy za rzeką pod  domami Brzeźna Łyńskiego.

Dały dużo czasu na fotografowanie. W świetle słońca widzieliśmy każde pióro na skrzydłach i piersiach, loki z tyłu głowy, pomarańczowe wszystkowidzące oczy… Sesja trwa, póki czaplom wygodnie, póki nie poczuły zagrożenia, gdy pchnąłem kajak bliżej brzegu…





Popłynęliśmy pod ospały prąd do Brzeźna Łyńskiego. Wszędzie pluskały ukleje, napowietrzając wodę nad złożoną ikrą. Aż się gotowało pod oczeretami. Płycizny ciemniały od przepływających ławic. Za mostem wpadliśmy w łęg. Łyna zarosła dywanem grążeli. Kajak szurał na zaroślach i gałęziach wystających nad wodę. 

 

 

Leśny tunel wywiódł nas na Morze. Jeziorko pokryło się wykładziną gazowych bąbli uwalniających się z mułu i wodorostów wypełniających toń. Obok pływał łabędź. Młody. Wciąż nie pozbył się szarych piór. Był sam. Jakby porzucony przez rodziców. Zaskakujący obraz. Nie uciekał przed nami, ale też nie próbowaliśmy podpłynąć bliżej.  



Za jeziorkiem kolejny odcinek ospałej rzeki. Małgosia fotografowała pąki uśpionych grzybieni. Rozwiną się w pełnym słońcu. Dopłynęliśmy do ciasnego zakrętu w prawo. Próbowała fotografować arcydzięgla odbijającego się w wodzie i siedzącą na nim rokitniczkę. Mówię:

- Spójrz w prawo. Tam może coś być.

Nie posłuchała.

Spod dziobu obracającego się kajaka wynurzył się kormoran. Wystartował, ochlapując nas wodą. Po chwili poderwał się drugi spomiędzy liści grążeli. Niestety nie było mnie na przedzie. Patrzyłem tylko za umykającymi… kadrami, w których dominowały plecy Małgosi.

Podobnej sytuacji doznałem na Kośnie. Kormoran przepłynął wówczas pod wodą kilkanaście metrów, ciągnąc za sobą wodny wał. Zamiast uruchomić aparat, zastanawiałem się:

- Bóbr? Wydra?

Kiedy wystartował, efektownie rozchlapując łapami wodę, Kodak wciąż się uruchamiał…










 

Już w trzcinach zasłaniających panoramę Brzeźna Wielkiego spotkaliśmy rybitwy czarne. Przypominają jaskółki w locie i zachowują się tak jak one. Polują na owady. Rzadko chwytają rybki. Nie nurkują. Przeczesują dziobkami wodę, chwytając wszystko, co pływa na powierzchni. Widząc nas w kajaku, podniosły alarm. Nie podpływaliśmy do miejsc, gdzie mogły założyć swoje prymitywne gniazda.








 

 

Wypłynąwszy z dywanu zbitych grążeli, fotografowaliśmy perkozy. Pięknie wyglądały w świetle złotej godziny. Nie wiedzieć czemu Melchior Wańkowicz nazywał je głuptakami polskich jezior. Perkozy nie są ani głupie, ani nie przypominają atlantyckich wędrowców, którzy swoją nazwę zawdzięczają polującym na nie myśliwych. Wszystko przez ich niezwykłą troskę o pisklęta, przez którą dorosłe ptaki nie uciekały nawet w obliczu bezpośredniego zagrożenia. Stąd geneza ich nazwy nadanej przez pozbawionych empatii prymitywów.











Po drugiej stronie jeziora spacerowała para białych czapli. Nie pozwoliły podpłynąć. Zdjęcia tylko z odległości maksymalnego zasięgu obiektywu. Dobre i to.

 

 

 

 

Wschodzące słońce szybko dało znać o sobie. Upał narastał z kwadransa na kwadrans. Zawróciliśmy. Zabawa trwała jednak do końca. Nawet trafił nam się rybołów. Odlatywał znad Morza z rybą w szponach.















Rybołów w akcji



Obiecałem sobie, że jutro popłynę w te same miejsca jeszcze w nocy.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz