piątek, 14 maja 2021

Łyną do źródeł

 

Kurki o brzasku

Wstałem w nocy. Zaplanowałem wycieczkę do źródeł Łyny. Co prawda prognozowano wiatr, ale miał dokuczać z południa. Popychałby mnie podczas powrotu. Jechałem powoli. Jak zwykle z prozaicznego powodu. Tuż przed Kaletką dostrzegłem sarnę, która pasła się w rowie na poboczu jezdni. Noga z gazu. Nie wiedziałem, jak zareaguje. Widząc zwalniający samochód, odskoczyła między drzewa. W samej Kaletce dostrzegłem zająca  Nie miał dokąd uciec. Płoty wzdłuż drogi, bramy na podwórka... Trochę trwało, nim znalazł kryjówkę w przydrożnych krzakach. Za Zgniłochą kolejna sarna na poboczu. Za Dębem na zakręcie stado jeleni: łania, roczne cielęta, młody byczek z zaznaczonymi odrostami poroża… Zahamowałem. Bałem się, że zrobią coś nieobliczalnego i wtargną na jezdnię. Licówka zawróciła jednak grupę w las… Światła drogowe wyciągały z ciemności zaskakujące obrazy…

Kiernoz Wielki

Kiedy zjechałem nad Łynę w Kurkach świt dopiero się stawał. Uporczywy wiatr odgonił mgłę, wyklarował powietrze. Zepchnąłem kajak. Wsiadłszy odbiłem od brzegu. Czując wodę pod wiosłem, doznałem ulgi. To było właśnie to, na co czekałem pół roku.

Wpływam na Łynę między Kiernozami

Na Kiernozie ogarnął mnie koncert wiosny. Kwiliły wodne kury, kwakały krzyżówki. W trzcinach popisywały się trzciniaki i świerszczaki. Od czasu do czasu basował bąk, masując uszy i serce. Gdzieś obok nadawały łozówki. Z oddali dobiegał klangor żurawi. Spłoszone czaple psuły nastrój zachrypniętym krzykiem. Wiatr marszczył wodę. Drobne fale grały na burtach. Perkozy gadały nieopodal. Nastrój się tworzył z każdym pociągnięciem wiosła. Tylko jak fotografować koncert, kiedy aparat odmawiał posłuszeństwa. Kurki wciąż tkwiły w ciemnościach. Płynąc po wschodniej stronie wyspy, by nie przemagać podmuchów wiatru, ledwo co rejestrowałem fraktalne struktury nadbrzeżnych drzew.

Scenografia żabiego koncertu

Za przesmykiem w trzcinach skręciłem do ujścia Łyny. Kolejny bąk mamił swoim basowym buczeniem.  W zaroślach usłyszałem rozmowy krzykliwych łabędzi. Niebo zabarwiły delikatne chmury. Perkozy gaworzyły. Krzyżówki dawały upust swojemu strachowi, startując z wyschniętych szuwarów. Przepatrywałem brzegi, zwabiony widokiem nowych kikutów po zgryzionych wierzbach i olchach. Szukałem bobrów. Jednak żadnej fali od płynących zwierząt, żadnych szelestów przy brzegu. Bobry miały gdzie się ukryć. Tylko ten dominujący koncert, który wzmagał się z każdym pchnięciem wiosła do ujścia Łyny. Kiedy kajak zwolnił na płyciźnie, szorując o muł, zacząłem nagrywać rozmarzone trzcinniki, świerszczaki, kosy, wilgi…  Ogarniałem wzrokiem fraktalne gałęzie zasuszonej łozy, kopiec porzuconego żeremia, szuwary i zarośla podmokłych brzegów. Dopadła mnie nostalgia. Myśli uciekły. Usiłowałem przeniknąć wzrokiem półmrok leśnego wnętrza na skarpie w poszukiwaniu zwierząt. Płynąłem wszak z nadzieją, że Łyna znowu zauroczy.

Zanim wpłynę na Kiernoz Mały

Na kolejnym zakolu przejścia między Kiernozami zanurzyłem się w gaworzeniu żab. Ależ nadawały! Zdominowały ptasi chór. Jakby za punkt honoru biorąc sobie siłę akustyki własnych rezonatorów. Przepływałem obok pni i gałęzi wystających z wody; brzóz na brzegu, których nagie zamierające korony dźwigały naręcza jemioł; martwej kaliny w otoczeniu młodych odrostów; ściany sosen nad brzegiem z rozgrzebanymi korytarzami do nor bobrów… W końcu trafiłem między ściany siwych trzcin. Żaby ucichły, odstępując scenę wodnym ptakom. Zostawiłem za sobą kępę fraktalnych wierzb.

 

Kiernoz Mały
 

Kiernoz Mały - widok z Łyny
 

Kiernoz Mały bez mgły nie ma w sobie magii. Jest tylko rozlanym lustrem. Dzisiaj pokryty zmarszczkami drobnych fal. Przemknąłem bez wrażeń do kolejnego ujścia Łyny pod starymi osypującymi się już brzozami. Z płycizny nieopodal poderwała się czapla. Myślałem, że odleci nad Brzeźno, ale nie. 

 

Usiadła na konarze rosochatej brzozy. Podpływając do bagiennego brzegu, szykowałem aparat. Jej sylwetka kontrastowała z jaśniejącym niebem. Wycelowałem obiektyw, lecz czapla nie okazała cierpliwości. Przemagając opór mułu pod płytką wodą, wpłynąłem na rzekę. Krzyżówki uciekły sprzed dziobu, wypełniając koryto panicznym kwakaniem. Zobaczyłem przerzedzony szpaler olch. Po uczcie bobrów. Kikuty pni ociekały sokiem.


Po Łynie nie było znać ostatnich opadów deszczu i mokrego śniegu. Niosła mało wody. Trzciny, tataraki, pałki wąskolistne dopiero wypuszczały nieśmiałe wąsy odrostów. Turzyce, które już w połowie maja sypały pyłkiem, wypuszczały dopiero miotełki kwiatostanów. Dziwiłem się mijanym drzewom, krzakom, zaroślom pokrytym meszkiem pąków i ledwo rozwiniętych zaczątków liści. Kwiecień nie sprzyjał wegetacji. Świat przez to, mimo cienia brzasku, zdawał się jaśniejszy.



 

Wiosłowałem nad dywanami grążeli rozwijających się w leniwym nurcie. Płoszyłem ryby. Jedna z nich wznieciła duże fale. Śledziłem jej ruchy myśląc:

- Bóbr? Wydra?

To coś jednak nie wynurzyło się z wody. Odpłynęło pod obnażone korzenie olch, wpijające się w odsłonięte błoto helokrenowych wysięków. Ruch zamarł. W tej muzycznej ciszy (ptaki nadal dokazywały, przekrzykując się łęgu z dzięciołami) rodziło się misterium. Lawirowałem kajakiem między powalonymi drzewami, pochylałem głowę pod innymi, które jeszcze broniły się przed upadkiem. Wszystko zdawało się nierealne. Aż do kolejnego jeziorka.

Wypływając na mieliznę pokrytą liśćmi tegorocznych grążeli, spłoszyłem parę łabędzi krzykliwych. Poderwały się z krzykiem i odleciały w dolinę, którą zamierzałem dopiero popłynąć. Spod lasu wystartowała para żurawi. Ich klangor wypełnił przestrzeń zarastającego Morza. Żurawie przeleciały na drugą stronę rozlewiska i wylądowały w mierzwie oczeretu. Spacerowały wzdłuż brzegu na tle surrealistycznej plątaniny gałęzi łozy, wierzb, brzóz i olch w głębi. Dały się nawet sfotografować. Jakby świadome, że światła mało, a ja im nie zagrażam. Nie podpływałem, zadowalając się zdjęciami ze środka jeziorka. Powiosłowałem dalej, kiedy weszły w plątaninę zielska. Obserwowały mnie, ale już nie krzyczały.



W komyszach Morza
 

Słońce ozłociło wierzchołki drzew. Rozjaśniło dolinę, pobudzając ptasi drobiazg. Gdzieś w głębi mokradła szczekał koziołek. Z przeciwnej strony rzeki nadawała kukułka. Płynąłem w szpalerze zmacerowanych śnieżną zimą szuwarów. Wyschnięte rośliny nie wyprostowały się po zaspach. Widziałem więc mokradło w całej niekameralnej okazałości. Było jednak puste. Wiatr, dokuczliwy na jeziorach, tutaj zamarł. 




 

Kajak kroił leniwy nurt. Sprzed dziobu i spod wiosła uciekały ryby, rozsypując srebrzyste refleksy łusek i poruszonej wody. Słońce oślepiało, gdym próbował fotografować krajobraz kierując obiektyw w jego stronę. Za samolotami ciągnęły się topniejące kreski. Obłoki gdzieś zniknęły. Zapowiadał się przejrzysty dzień. Na kredowym brzegu pod bujną murawą okrywającą korzenie brzóz igrały odbicia fal. W zaroślach i między kępami odradzającej się turzycy coś szeleściło. Byłem sam, ale strach zdawał się nie istnieć. Jakbym zespolił się z Łyną.




Minąwszy rozświetlony zagajnik na zakręcie, podążyłem już do Brzeźna Wielkiego. Przegradzająca nurt brzoza uległa pod naporem kajaka. Zmierzałem do żeremia skrytego pod krzakami kaliny i czeremchy. Jeszcze nie zakwitły. Mijałem brody dzikich zwierząt. Poznawałem je po wydeptanych ścieżkach w czarnych brzegach i zadeptanej trawie na podejściach. Gdybym przypłynął godzinę wcześniej…

Na salonach bobrów

Zatrzymałem się przed porzuconym żeremiem. Osadziłem kajak na gałęziach poutykanych w mulistym dnie. Zasłuchałem się w koncercie niewidocznych kosów, wilg, szpaków, słowików… Zacząłem nagrywać. Solowe popisy ptaków były klarowne, czyste. Otoczenie dostosowało się do nastroju chwili. Woda ciekła powoli nad zatopionymi gałęziami, między łodygami wysuszonego szuwaru. W perspektywie rzeki widziałem już las otaczający pobliskie jezioro. W oddali przeleciała biała czapla, za nią kilka kormoranów. Czułem się tak, jakbym pierwszy raz oglądał ten kąt. Zastygłem w bezruchu na błogą chwilę.


Brzeźno Wielkie

Rybitwa czarna

Niechętnie sięgnąłem po wiosło. Kilkadziesiąt cichych pchnięć wyprowadziło mnie z trzcinowego korytarza między kępki zasuszonego oczeretu odsłaniającego rozlewisko jeziora, pomiędzy gadające perkozy, kwilące łyski, roztrzepotane mewy i rybitwy. Białe czaple dostrzegły mnie już z daleka i płochliwie odleciały na południe. Nie dały się sfotografować. Łabędzie wystartowały spod trzcin i nadlatywały w moim kierunku z charakterystycznym świstem skrzydeł. 








Wypłynąłem na swobodniejszą toń. Wszędzie uwijały się czarne rybitwy. Liczniejsze niż w ubiegłym roku. Polowały na owady. Krążyły nad głową. Kwiliły. Uwijały się nad zatoką, która zwęża się w zarośniętą cieśninę między jeziorami. Tutaj na pływających wysepkach wiją gniazda i składają jajeczka w maskujących skorupkach. Obdarzyły mnie foto-sesją. Nic że wiatr kręcił kajakiem i spychał w zarośla, odganiając od pozujących ptaków. Klnąc w duchu, chwytałem za wiosło i w sprzyjających sekundach robiłem zdjęcie za zdjęciem. Filmików nie zdołałem jednak nakręcić. Krótkie sekwencje były dziełem epileptyka w chwili ataku…

Wpłynąwszy między liście wiosennych grążeli, obudziłem jakiś podwodny ruch. Drobna fala wiła się na powierzchni wyciszonej wody. Znaczyła ślad czegoś dużego. Myślałem o perkozie, nie wynurzył się. Po chwili wymyśliłem zaskrońca. Pudło. Nieco później kolejny zawijas przywiódł na myśl węgorza. Nic z tego. Prawdopodobnie duża ryba pływała między zaroślami tuż pod powierzchnią gładkiego lustra. Kiedy spróbowałem dotrzymać jej towarzystwa tuż obok, fala zniknęła. Zostałem sam z pobudzoną wyobraźnią.

Wagnerowska scenografia koncertu żurawi




A potem rozgadały się żurawie. Wypełniły cieśninę wagnerowskim klangorem. Owe dźwięki zdawały się nieść łabędzie startujące z szuwarów w kierunku jeziora za plecami. Świst skrzydeł cichł, gdy wiosłowałem ku przejmie, trzymając się brzegu po prawej ręce. Nic że w Brzeźno Małe kryje się za szuwarami tamującymi przepływ rzeki. Dzisiaj były mocno przerzedzone. Nie maskowały mojej obecności przed czujnymi spojrzeniami białych czapli. Odlatywały, zanim pomyślałem o podniesieniu aparatu. Żurawie wciąż gadały. Przechadzały się wzdłuż podmokłych brzegów. Sięgały po jakieś kąski. Słońce prażyło. Już nie patrzyłem w jego kierunku. Nie dało się.


Uciekałem w łęg otulający leniwy nurt rzeki. Dziurawy cień nie chronił przed kontrastami. W korzeniach olch zakwitły kępy kaczeńców. W plamach słońca plątanina omszałych korzeni, nakrywających ciemne przestrzenie, naręcza kwiatów, wykluwających się pokrzyw, zajęczego szczawiu i oddalonych zawilców – wszystko to przyciągało uwagę…




Spłoszywszy ławicę narybku, popłynąłem do ostatniego jeziorka. Przepatrywałem gąszcz olsu, zakrzaczone kąty między zalegającymi pniami i wykrotami. Nie dostrzegłem jednak ani saren, ani jeleni, ani dzików. Z wnętrza lasu dobiegał nieustający koncert. Od jeziora dochodziły pokrzykiwania żurawi, łabędzi, kormoranów, perkozów, czarnych kur…

W objęciach Łyny
 

Krzyże przywitało rozedrganą powierzchnią. Słońce rozświetliło surowy krajobraz tafli ściśniętej ścianą doliny starorzecza i ścianą bagiennego łęgu; otoczonej siwym pozimowym szuwarem. Przemknąłem do ujścia rzeki obok kępy oczeretu, z której wypłynęły łabędzie. Żurawie spacerowały w zakątkach po drugiej stronie, dając od czasu do czasu głos ostrzeżenia. Przemknąłem nad dywanem czarnego mułu śladem nikłego nurtu. Wpadłem w objęcia zmacerowanej sierści Łyny. Wysuszone zarośla nie podniosły się po lutowej i marcowej zimie. Wyglądały tak, jakby po nich przejechała wodna kosiarka. Miałem przed sobą otwarty krajobraz bagiennej doliny ściśniętej stromymi ścianami lasu. Mogłem fotografować żurawie spacerujące na tle odległych łanów wysuszonej trzciny.



Wydostawszy się z ciasnego korytarza ze splątanych kęp turzycy, która tutaj jeszcze nie wypuściła wąsatych kwiatostanów, płynąłem wzdłuż oświetlonej polany, patrząc na jej rozległe wnętrze spod zacienionego brzegu. Wiosłowanie było coraz trudniejsze. Niska woda odsłoniła czarne błoto brzegów. Fala wzniecana przez dziób wpadała na mielizny z szumem. Kajak nie płynął równo. To przyspieszał, gdy wody pod kilem było więcej, to zwalniał, pchając wał wodny i wypychając fale na odsłonięte błoto. Przeszkadzały gałęzie powalonych olch, kępy zielska, obnażone miejscami wypukłości piasku. W płytkiej toni wypatrywałem wklęsłości dna i tam kierowałem kajak. Odpychałem się wiosłem od gruntu i zarośli. 

 

Wiosłowałem coraz rzadziej. Mozół nie przeszkadzał mi jednak gapić się na krajobraz doliny zwieńczonej leśnym wzgórzem pod Orłowem, kępami kaczeńców. Nie odciągał od szukania zwierząt, nasłuchiwania ptaków, od śledzenie siewkowatych piskliwców, które podlatywały z odsłoniętych mielizn ku następnym plackom błota w oczerecie. Oprócz kontrastów światło słońca wydobywało z otoczenia nasycone kolorami szczegóły, wyróżniające się z wszechobecnej szarości…


Ujrzawszy prześwit dopływu – strumień wybiegający spod lasu zasłaniającego mokradła między Łyną a Likusami, wepchnąłem kajak na leniwy nurt. Próbowałem odpychać się od ścian zbitej turzycy. Brnąłem ku najbliższym drzewom w nadziei odkrycia swobodniejszej ścieżki. Utknąłem w miejscu, gdzie prześwit zamknęła kępa wyrwana z brzegu. Nawet nie drgnęła pod naciskiem wiosła. Wycofałem się rakiem. Bagno wciąż czeka swojej kolei.


Dzisiaj skończyłem spacer przed porębą i drzewami zwalonymi w poprzek coraz węższego nurtu. Zanurzywszy się w półcieniu olch, które opanowały podmokłe i zarośnięte plątaniną gałęzi, trawy, trzciny brzegi, brnąłem ku ostatniej przeszkodzie, której dałbym radę po wyjściu z kajaka. Tyle że musiałbym brodzić po piasku i mule, szarpać się z pniami, gałęziami, wykrotami tylko po to, by utknąć przed granicą rezerwatu źródeł Łyny. Nawet widok kolejnej polany prześwitującej przez bezlistne jeszcze gałęzie nadrzecznych drzew nie dostarczył dostatecznej motywacji. Było za płytko.


Nawet widok kolejnej polany prześwitującej przez bezlistne jeszcze gałęzie nadrzecznych drzew nie dostarczył dostatecznej motywacji. Było za płytko.

Wracałem, dając się nieść nurtowi. Nie musiałem już robić wiosłem. Mogłem fotografować i filmować swoim amatorskim aparatem do woli, kontemplując krajobraz, który nawet w świetle wysoko uniesionego słońca zdawał się czarować mistycyzmem. 



 

August Klemens Popławski pisał w Ludziach dnia wczorajszego, że „te strony uznawano (…) za pogańską świętość(…). Lud zbierał się po gajach nietkniętych toporem, przy świętych wodach, nigdy nieodwiedzanych przez rybaków, na świętych polanach, których uprawa na zawsze została wzbroniona. Ówcześni bogowie przebywali wszędzie i dziwiono by się (…), gdyby ktoś się upierał, iż boga można zmusić do przebywania w miejscu wzniesionym ręką ludzką. Obecność bóstwa poznawano po szumie drzew, po odgłosach leśnych, po trzasku gałęzi, (…) po wietrze hulającym wśród lasów (…).” Ta dolina jawiła się pogańską świętością.



 

Dzisiejsza przygoda nie skończyła się z chwilą odwrotu. Wypłynąwszy spod szpaleru olch, znalazłszy się w dywanie kosmatych zdeptanych przez zaspy zarośli, dostrzegłem lisa. Polował.  

 

Płynąłem w cieniu. Walczyłem z przewrotnym nurtem, próbując ustatkować kajak. Fotografowałem przez uschnięte łodygi. Szarpałem się z wiosłem. Siedziałem za nisko. Lis w końcu mnie dostrzegł. Nie uznał mnie na szczęście za zagrożenie. Niechętnie oddaliwszy się od brzegu, nadal polował na tle łanu trzcin. Wstałem. Z trudem utrzymując równowagę na chybotliwym kajaku, próbowałem go fotografować. Po chwili usiadłem na rufie jak człowiek, gdy omal nie wyleciałem za burtę. To trochę pomogło foto-sesji. 








 

Lis nadal polował, oddalając się ku ścianie lasu. Fotografowałem go już z maksymalną ogniskową. Większość zdjęć nie mogła się udać. Kajak wciąż kolebał. Nie dawał się okiełznać. 

 




Zrezygnowany spłynąłem ku klangorzącym żurawiom. Po chwili i one okazały zniecierpliwienie. Uniosły się. Poleciały w kierunku lisa, wypłaszając go ostatecznie z polany. Zatoczyły krąg i odleciały do ujścia rzeki.













W zapadłej ciszy usłyszałem solowe popisy rokitniczek, łozówek, świerszczaków, trzcinników... Śpiewały, trzymając się łodyg wysuszonej trzciny, tataraku lub pałki wąskolistnej zwieńczonej watą zeszłorocznych kwiatostanów. Pozowały na tle nieba, ścian trzcinowiska albo lasu. Dały się fotografować. Filmowanie z kajaka było niemożliwe.

Krzyże z Łyny



Opuszczając ujście Łyny, fotografowałem panoramę jeziora Krzyże ze startującym łabędziem. Para przeleciała kilka razy nad głową, zanim osiadła w zatoczce nieopodal rozlatującego się ze starości pomostu. Żurawie zniknęły w łęgu. Kormorany grzały się w słońcu pod ścianą wyniosłego boru. Nie próbowałem do nich podpływać, mimo ekspozycji w pełnym świetle. Wracałem nieśpiesznie, doznając wsparcia południowego wiatru. Pchał w plecy. Ustawiłem wiosło i dałem się nieść ku następnemu fragmentowi rzeki przez polanę odrastających wywłóczników i rdestnic, wyschniętego sitowia skrywającego kiełki nowych odrostów. Było błogo. I tak aż do Brzeźna Łyńskiego.


Kiedy myślałem, że już nic nowego mnie nie spotka – dzień się stał na dobre – wypłynąłem na jeden z ostatnich fragmentów dzikiej Łyny. Niesiony ospałym nurtem kajak obijał się o zalegające wszędzie pnie i gałęzie. Czasem tylko wspomagany wiosłem, by nie utknął w mierzwie odradzających się zarośli lub w czarnym brzegu. Wypłynąwszy zwolna z łagodnego zakrętu, dostrzegłem tuż nad pniem pochylonej olchy znajomą sylwetkę:

- Wilk!

Uniósł łeb. Zastygł. Spojrzał na mnie. Przez głowę przeleciała myśl:

- Dołączę do Krzyśka Mikundy i Marcina Warmińskiego, autorów najwspanialszych zdjęć tutejszych wilków.

 

Wilk wciąż patrzył. Strzygł uszami. Jego nozdrza drżały. Wąchał…

Machinalnie sięgałem po aparat, naciskając spust migawki, by wyrwać go z trybu uśpienia. Skierowałem obiektyw bez celowania. Ułamek sekundy wciąż się dłużył. Widziałem, jak wilk, potężny basior, odwracał się bokiem, odsłaniając ubłocony brzuch. Naciskałem migawkę raz po raz. Po chwili zobaczyłem już tylko tułów, poruszający się ogon… Chwila wciąż trwała… Znikał za pniami najbliższych olch… Skierowałem obiektyw w przerwę w monolicie drzew, w nadziei że tam właśnie przemknie… I.. nic…




Dopiero po chwili zacząłem uświadamiać sobie wagę tego spotkania. Bez nęcenia. Bez żmudnej taktyki śledzenia i podchodów. Bez wybierania kierunku pod wiatr... Ot łut szczęścia. Kwantowy zbieg okoliczności. Kwantowa chwila teraz, w której doświadczyłem zaszczytu spojrzenia w wilcze oczy…

 




Już nic potem nie cieszyło, gdy pchany południowym wichrem kroiłem kajakiem rozfalowane Kiernozy, przeciskałem się przez ostatni przesmyk rzeki, omijałem od wschodu wyspę przed Kurkami…

 

 

 

 

 

Richard Muller w „Teraz. Fizyce czasu” zastanawiał się dlaczego czujemy, że istniejemy w teraźniejszości.

Wyjaśnił, że:

Skupienie się na teraźniejszości wynika w dużej mierze z faktu, że w odróżnieniu od przeszłości teraźniejszość podlega waszej wolnej woli. Według fizyki, jak obecnie ją rozumiemy, przeszłość nie do końca determinuje przyszłość; przynajmniej jakiś przypadkowy element ma swe źródło w fizyce kwantowej. Obecność tak przypadkowego elementu oznacza, że fizyka jest niezupełna , że przyszłość nie jest jednoznacznie określona przez przeszłość, że rzeczywistość niefizyczna może odegrać rolę w określeniu tego, co nastąpi. Fakt, że fizyka jest niekompletna, pozostawia otwartą możliwość, iż możemy także kształtować przyszłość za pomocą wolnej woli.

Antropomorficzne podejście do fizyki chwili „teraz” do mnie nie przemówiło. To nie ja wpłynąłem na najbliższą przyszłość, lecz wilk chodzący wzdłuż brzegu pod olchami. Pomyślałem:

- Co z upływem czasu w przeszłości, gdy nie było jeszcze istot obdarzonych wolną wolą?



Niemniej wrażenia przypadkowego kształtowania przyszłości (własnej) w chwili „teraz” doświadczam, pływając kajakiem z aparatem zawieszonym na szyi. Wtedy staję co i raz przed wyborem: wiosło czy aparat, gdy z jednej strony trzeba uniknąć przeszkody, z drugiej wycelować obiektyw w ulotny obraz…

Ze zdjęć, o których się tyle nagadałem, wyszło tylko jedno – wilka uchwyconego w chwili, gdy oddalał się od rzeki. Mój wilk wciąż czeka na uwiecznienie…

Kurki z Kiernoza Wielkiego

Gavin Hesketh w swojej książce „Cząstki elementarne. W poszukiwaniu elementarnej natury rzeczywistości” napisał:

U zarania teorii kwantowej wielu niepokoiło się (…) przypadkowością, widząc w niej potężny krok wstecz w naszym rozumieniu Wszechświata. Wynika z niej, że nie możemy wiedzieć dokładnie, co się stanie. Nie dlatego, że nie potrafimy precyzyjnie rozwiązać równań, ani dlatego, że nie rozumiemy w pełni teorii, ale dlatego, że Wszechświat zdaje się w sposób losowy czerpać z własnej listy możliwych wyników każdego eksperymentu. Jak on to robi? Właśnie dlatego Einstein wygłosił swoją słynną uwagę: „Bóg nie gra w kości” – w rzeczywistości Wszechświat z pewnością nie działa w sposób losowy, jak gdyby cały czas wspomagał się jakimś rzutem kostką. Mniej znana riposta Bohra brzmi: „Einstein, nie mów Bogu, co ma robić!”. Mechanika kwantowa jest nieprzewidywalna i z wielu powodów niezadowalająca, ale jest realistycznym opisem natury. Nie możemy mówić naturze, jak ma się zachowywać, ale jedynie badać, jak się zachowuje. A wygląda na to, że zachowuje się w sposób losowy.”

Od czasu, gdy Albert Einstein, zainspirowany matematycznymi odkryciami Hermanna Minkowskiego, wpadł na szczególną i ogólną teorię względności, a inni wielcy tego świata wzięli się za fizykę kwantową, nastąpiła niespotykana wcześniej rewolucja w myśleniu o naturze otaczającego nas świata. Wszystko wydaje się względne, a mimo to nieskończenie ciekawe.

Ostatnio dwaj fizycy: Artur Ekert i Andrzej Dragan, napisali w New Journal of Physics artykuł, w którym spróbowali wykazać, że zjawiska kwantowe da się objaśnić za pomocą szczególnej teorii względności. Ich przemyślenia nie prowadzą jednak do eliminacji przypadku w zdarzeniach kwantowych. Bóg nadal gra w kości a ja nadal doznaję skutków – także tutaj nad Łyną.

Oglądając znajome od lat zakątki, nadal dziwię się wszelkim odkryciom, zdarzeniom i postępującym zmianom krajobrazu. To niekończąca się opowieść…

Tutaj zaczynam każdy spacer po Łynie

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz