niedziela, 23 maja 2021

Wietrząc się na Łynie i Jeziorze Łańskim


Postanowiłem przewietrzyć się na Łynie i Jeziorze Łańskim.


Podczas nocnego przejazdu do Kurek zaliczyłem spotkanie z zającem, który w świetle reflektorów nie potrafił zdecydować:

- W lewo? A może w prawo? A może środkiem drogi?

W końcu stanąłem i dałem mu szansę wybrać kierunek ucieczki.

Potem trafiła się łania. Ta na szczęście wyglądała tylko z lasu na pobocze.


Ściągnąłem kajak na wodę. Usiadłem na kapokach dla wygodnego i niemęczącego wiosłowania. Zanurzyłem się w szmer wody, zaraz potem w koncert trzciniaków, trzcinników, świerszczaków, kosów, rokitniczek, gąsiorków, kukułek, żurawi nadających z daleka… Dałem się otulić zimnej mgle... Nurt poniósł w szpaler trzcin i surrealistycznych konarów wysuszonej łozy, między kaczki krzyżówki, zaspane łabędzie, czaple, które z wdziękiem wiedźm wzniecały popłoch… Wszystko takie nierealne pod łuną brzasku przede mną, całunem majowej bezsennej nocy, w której nie masz już zwykłej ciemności… Kajak sunął bezszelestnie przez krajobraz zamknięty ścianami zasuszonej mierzwy, pod kopułą zamglonego nieba, po wodzie pod kilem i wiosłem… Myśli ucichły. Skupiłem się na filmowaniu koncertu. Dla jego brzmienia – nie scenografii przypominającej majaki zamierającej jaźni… Było pięknie, dostojnie, bez wagnerowskiego patosu, nietzscheańskiego poczucia nadczłowieczeństwa… Chwila trwała, trwała, trwała… Kajak snuł się i snuł niczym wątek jednostajnej opowieści o życiu, rytmie, upływie czasu, o prokreacji owego nieuchwytnego „teraz” z każdym zanurzeniem wiosła, wzięciem oddechu, spojrzeniem na przemijające szczegóły otoczenia, chlupotem wody zaburzonej przez ryby, wzlatujące kaczki, uderzeniem płetwiastego ogona, gdym omal nie uderzył zaspanego bobra bobrującego na skraju trzcin i tataraku… I tak przez zakręty, zakola, korytarze, salony, gdzie szuwary, rozstąpiwszy się, odsłaniały pagórki i łąki na nich, las w oddali…

Bóbr się zanurza

Byłem sam...

Bóbr bobruje, gdzie bańki gazu...

Nieodłączny mostek nad rzeką spinający łąki – pochylam głowę pod balami drewnianego przęsła…


Łabędzie, które odpływają pod drugi brzeg, ustępując miejsca, gdy przepływam przyciskając się do oczeretu…


Za mostkiem otwiera się krajobraz bagna i osiedla domów Ząbia nad nim; z przeciwnej strony boru uniesionego nadrzeczną skarpą…


Mgła maluje mistyczny pejzaż. Mój ulubiony. Przywołujący z pamięci chwile z poprzednich spacerów, podczas których zdawałem się toczyć łagodne rozmowy z pruskimi bóstwami: Perkūnsem, Kurke, Patrīmpusem, Saūli… Ukazujących się pod postacią wyrwanych ze snu żurawi, czapli, bielików… Odchodzących znad wody jeleni, dzików, saren… Pobudzonych łabędzi, krzyżówek, łysek, perkozów, nurogęsi… Wyskakujących ryb, nurkujących bobrów, wydr, norek… Drzew i krzewów wyłaniających się z mglistego cienia pod narastającym brzaskiem… Gadających w mierzwie trzcin trelami ptaków… Przemawiających z wnętrza lasu pochylonego nad wodą szeptami, szelestami, oddechem…


A potem otwiera się jezioro. Wypływam w uśpiony krajobraz z daleką perspektywą pod ławicą chmur snujących się z zachodu w stronę świtu… Jakby chciały zgasić wschód słońca, dla którego płynę przez ustępującą noc… Mijam łabędzie pochowane w trzcinach przy ujściu rzeki… Śledzę rybitwy i mewy, filmuję perkozy na lustrzanej tafli… Wiosłuję w stronę łuny, która zapłonęła złowieszczo gdzieś nad Łańskiem…









Mijam ujście dzierguńskiej strugi wypływającej spod nasypu drogowego, niegdyś młyńskiej tamy; przepływam obok starych olch pochylonych ku Klacie – krągłemu półwyspowi naprzeciwko zatoki z ruinami drewnianych pomostów; wiosłuję wzdłuż ściany olsu skrywającego podmokłą polanę – gdzie odkryto artefakty z czasów poprzedzających wczesnopruskie osadnictwo; wypatruję łabędzi w archeologicznej zatoczce…; mijam samotnego wędkarza w przejściu na największą zatokę Jeziora Łańskiego… Miejsca znajome, zapamiętane, a jednak za każdym razem darzące nowymi wrażeniami…






Odwróciłem się plecami do słońca przykrytego rozległym całunem. Chmury zaczęły się strzępić, odsłaniając plamy nieba. Płynąłem wzdłuż brzegu Rybaków. Minąwszy niepozorną zatoczkę wrzynającą się klinem w obszerny półwysep, opłynąwszy rozległy łan trzcin, znalazłem się w kolejnej zatoce, gdzie na tle szuwarów i olch zasłaniających wyniosły stok pływały łabędzie. Na mój widok odsunęły się od trzcin. Odłożyłem wiosło. 

 





 

Nieopodal wynurzył się bóbr. Zmierzał do brzegu, przecinając mi drogę. Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Był coraz bliżej. Widziałem już jego wibrysy, otwarte nozdrza, oczy, długi grzbiet ledwo wystający nad wodę… W końcu wyczuł moją obecność. Plasnął ogonem. Głośno. Jak to bóbr, by ostrzec inne. Zanurkował. Długo czekałem, by go namierzyć jeszcze raz. Na próżno. 




Wtedy w łodygach trzcin zobaczyłem perkozową mamkę na gnieździe. Nie ruszyła się z miejsca. Nie podpłynąłem. Tuż za nią siedziała na gnieździe łyska. Też nieruchomo między siwymi patykami zeszłorocznych łodyg…

 

 




Po krótkiej sesji odpłynąłem na zachód ku Trokom (księżycowej zatoce Plusznego), górującej szesnaście metrów nad poziomem Jeziora Łańskiego. Najpierw wzdłuż pokręconego odlesionego brzegu z pagórkami łąk, potem wzdłuż lasu i wyniosłych olch, w sąsiedztwie żerdzi z rozpiętymi sieciami, obok odrastających turzyc, które w końcu zakwitły, odbijającego z uśpienia tataraku…

 



 

Mama gągołka wywiodła stadko piskląt na środek zatoki. Maluchy trzymały szyk, podążając za ogonem. Wzruszający widok. Bałem się, że zostaną zaatakowane przez polującego nieopodal błotniaka. Ten jednak interesował się wyłącznie wysokim lotem.

 

 





 







Przejaśniało się. Całun popękał. Wysokie słońce rozrzuciło pasma cienia i snopy światła w krajobrazie. Znad lasu powiało. Na wysokości polany, do niedawna zarośniętej ekspansywnym niecierpkiem himalajskim, wypierającym rodzime pokrzywy i warmińskie zielsko, obróciłem kajak na wschód, zostawiając za plecami ols z kwitnącą czeremchą, rozpadającą się ławeczkę pod starym dębem, ścieżkę do Plusznego (raptem 300 metrów przenoszenia kajaka).






Poczułem wiatr na plecach. Słońce raziło coraz mocniej. Jakaś czapla przeleciała przed nosem, zostawiając smugę odchodów unoszoną przez wiatr… 

 

 

 

 

 

 



 

Przestrzeń jeziora wypełnił świst skrzydeł. Para łabędzi przeleciała nad głową, pobudziła stado pod Rybakami do lotu. Wkrótce cała eskadra zawróciła na południe i dała się fotografować na tle olch, łódek, Wyrogu Budzisko, z którego na Lalkę łodziami przeprawiały się łosiery z Plusk do Butryn przez Starą Kaletkę…

 



Płynąłem do Lalki. Kiedy położyłem się w kajaku, by dać ulgę obolałym rękom i plecom, poczułem silne podmuchy. Popychały kajak w pożądanym kierunku. Wiedziałem już, że powrót do Kurek zaboli. Najpierw było przyjemnie. Słońce grzało przez zimne powietrze. Zakamarki półwyspu uciekały wstecz. 

 

 

Skierowałem się do jeziorka u nasady Lalki. Tutaj dobiłem do trawiastego brzegu, wpychając dziób jak najdalej na rozmiękłą murawę. Wyprostowałem nogi, idąc uginającą się ścieżką wzdłuż jeziorka rozlanego pod skarpą puszczańskiego boru. Kameralne jeziorko opasane brzegami i zasiekami powalonych drzew mogłoby robić za scenografię niejednego filmu fantasy

 

Powrót do Kurek okazał się trudny. Pod spienioną falę i pod wiatr, którego nagłe podmuchy, marszczące powierzchnię rozbujanej wody, zdawały się wstrzymywać na dobre bieg kajaka. Szukałem każdej możliwej osłony we wklęsłościach brzegu, na mieliznach tuż pod drzewami, gdzie uderzenia wiatru słabły w zetknięciu z masywem boru na wyniosłych skarpach, albo za łanami odradzających się z pozimowej smuty szuwarów. Wypływając z doraźnych kryjówek, zdawałem się znowu na kaprysy rozpędzonych fal, nieprzewidywalnego naporu wiatru… I tak aż do Klaty i obozowisk Ząbia, gdzie wiatr stracił impet. Powrót rzeką od ujścia dołożył swoje do wrażeń, bólu mięśni…

Kukawka




Niemniej udało mi się w końcu sfotografować kukułkę na niezawodnych sosnach w pobliżu mostku nad rzeką, kaczory pod starymi olchami, a jeszcze później delikatne kwiatostany trzcin na tle spopielałego nieba…


 

Dobijając do kładki w Kurkach, nie słyszałem już treli ptaków w trzcinach. Uszy były pełne wiatru, myśli otępienia, mięśnie bólu… Miałem wszystkiego dosyć… Spiritus movens kajakowania przestał być takim motywującym paliwem… Do następnego razu…



1 komentarz:

  1. Zdjecia i tresc przemawiaja doglebnie, bardzo wzruszajace. Dziekuje za przypomnienie Magicznego Miejsca moich przodkow.

    OdpowiedzUsuń