Lato, zaczekaj chwilę"
Konstanty Ildefons Gałczyński
Chciałem zaznać trochę rykowiska. Nie udało się.
Łąki nieopodal leśniczówki zajęły konie przeprowadzone z sąsiedztwa mojego
domu. Scenę dla corocznego rykowiska w wiejskich pieleszach ogrodzono przed
jeleniami elektrycznym pastuchem. Mogłem tylko słuchać zamiast oglądać, nie
wychodząc poza płot. A mimo to pewnej nocy przeżyłem rykowisko w całym jego majestacie.
Mika podniosła raban. Coś przenikało przez zamknięte okna. Nie walczyłem z nią.
Była tak podekscytowana, że perswazje nie odniosłyby skutku. Zamiast się z nią
przekomarzać, wyszedłem na taras. Zobaczyłem gwiazdy na wrześniowym
nieboskłonie. Drogę mleczną od południowego horyzontu po łuny nad Olsztynem. Poczułem
na twarzy mroźny powiew. Zewsząd dobiegało porykiwanie byków. Gęste.
Przytłaczające. Psy we wsi ujadały, obwieszczając jakieś zagrożenie. Coś sobie
przekazywały. Słyszałem je z najdalszych znanych mi siedlisk. Nie zagłuszyły
jednak rykowiska. Pobudzone nie wiadomo czym konie zaczęły parskać za
ogrodzeniem, a po chwili zarżały. Rozpaczliwie. Ze strachu. Łamały gałęzie w
sośniaku, gdzie zwykle śpią na ciepłym piasku, znad którego rozgarnęły igliwie.
Obszedłem całą działkę wzdłuż ogrodzenia. Z
mrowieniem na plecach. To było coś tak atawistycznego… Nic się nie dało
zobaczyć. Chociaż nie zapalałem światła i oczy nawykły do ciemności. Księżyc w
nowiu był nieobecny… Nasłuchiwałem kakofonii… Czułem wszechobecne podniecenie. Strach
pomieszany z tryumfem. Niepewność… Zapach jeleniej rui… Zmysły wyostrzone do
bólu... Buzującą w żyłach adrenalinę... I to wściekłe ujadanie Miki buszującej
w krzakach…
Kośna o świcie |
To było jak nagły powrót do życia po długim
bezdechu. Nie mogłem usnąć. Pomyślałem, że po czymś takim tylko wiosłowanie
przyniesie ulgę. Pojechałem do znajomego nad Kośną. Zwodowałem kajak z kładki.
Na wodę, której poziom od ostatniego spaceru mocno się obniżył. Wypłynąłem na
nurt. Kajak szorował po płyciznach. Za olchą, która wciąż nie mogła się
zdecydować: - Runąć w wodę, czy jeszcze poczekać, natknąłem się na zasieki z
powalonych drzew.
Kajakarze przedzierali się za dnia przez tatarak obok. W miejscu
gdzie nurt utworzył nową odnogę. Wpłynąłem i utknąłem. Zabrakło wody pod kilem.
Zakasałem nogawki. Wyszedłem za burtę. Chwyciłem za dziób i szarpałem się kilka
chwil, póki nie przeciągnąłem kajaka za przeszkodę. Płosząc przy okazji sarny
żerujące w zaroślach drugiego brzegu i bobra w sąsiedztwie. Bez szans na
fotografowanie. Kajak, muł pod stopami, aparat w plecaku na wszelki wypadek…
Wilcza kładka |
Z ulgą popłynąłem dalej. Nic że Kośna już opatrzona
na wszystkie sposoby. Nic to, że przypomina Babięcką Strugę przez Zyzdrojem
Wielkim na szlaku Krutyni: te wysepki w nurcie, przewracające się drzewa,
pochyłości stoków doliny obejmującej rzekę, te pomroczności i cienie świtu,
szelesty odlatujących czapli, chrapliwe krzyki spłoszonych krzyżówek, jakieś
pluski, swary... Dzisiaj było do tego jeszcze rykowisko. Jelenie darły się od
strony leśnej Purdy i spoza torów kolejowych; gdzieś z wnętrza mateczników pod
Krzywonogą i Zapurdką… To było coś… Na podobieństwo mojego kajakowego wypadusprzed dwóch lat w górę Łyny, gdy płynąłem przez Kiernozy w oślepiającej mgle, zanurzonyw dobiegających zewsząd dźwiękach rykowiska.
W miarę wschodu słońca spektakl cichł. Kiedy
dopłynąłem do rozlewiska Kośny wtulonego w nasyp kolejowego toru, słońce
wynurzyło się spoza drzew, pomalowało krajobraz, rozjarzyło delikatne chmurki
na niebie i mgły snujące się nad szuwarami. Płytka Kośna dała się we znaki.
Wiosło bełtało muł dna. Kajak szorował po mierzwie wodorostów. Otwarte do
niedawna lustro opanowały jakieś wodne trawy, ogryzione przez owady liście
grążeli, rdestnice, które nie mieściły się w nagle skurczonej warstwie toni…
Gniazdo łabędzi ułożone w kępie turzyc podniosło się nad wodę… Ptaków jednak
nie spotkałem. Przepłynęły na polną część Kośny. Zachwycony widokiem lustrzanej
powierzchni, wymalowanej niebem, chmurami i obudzonymi mgiełkami, oddałem się
foto-sesji. Przyniosła ukojenie po wrażeniach rozhuśtanej nocy.
Za rozlewiskiem znowu wpłynąłem na Kośnę.
Spłoszyłem szarą czaplę, która podniosła się z konarów kolejnego drzewa
zaległego w nurcie. Odleciała za most kolejowy. Za plecami usłyszałem
wielokrotne krzyki. Z początku myślałem:
- Żurawie.
A potem druga myśl:
- Jeszcze nie odleciały?
Między koronami drzew tworzących rzeczny szpaler
zobaczyłem źródło tego zachwycającego krzyku - klucz łabędzi krzykliwych. Sam
siebie zaskoczyłem. Nie rozpoznałem owych charakterystycznych dźwięków.
Dochodzących z wnętrza monstrualnych fagotów. Nie zdążyłem też ich
sfotografować. Kajak zazgrzytał na kamieniach, zarył w żwirze. Zakląłem:
- Kadłub pękł!
Patrzyłem, czy woda napływa do środka. Kośna
zgotowała kolejną niespodziankę. Jednak nie. Kajak wciąż był cały. Zakasałem
nogawki. Za burtę. Przeciąganie. Wsiadanie. Spychanie na głębszą wodę. I dalej
w drogę. Za most, za głazy w nurcie, za przeszkadzające konary. Ku powalonym
dębom, warmińskiemu domowi nad wodą z czerwonych cegieł, pod betonowy most, o
którego przęsło zwykle zahaczałem głową (dzisiaj nawet się nie pochyliłem).
Za
siedliskiem w zakolu rzeki, za frapującą kładką (miejscem fotogenicznym
nadzwyczaj) wpłynąłem na polną Kośnę. Chciałem zaznać cudu słońca
prześwietlającego nadrzeczny łęg – owego spektaklu światła, cienia i mgły. Jak
podczas majowego spaceru. Jedno że mgły zabrakło.
Łęg się skończył. Słońce zalało świat całą
jaskrawością. Wydobyło wrześniowe kolory. Ozłociło kolejne rozlewisko przed
długą kładką w Purdce. Brnąłem przez zarośnięte pałką wąskolistną, jeżówką i
wodną trawą lustro wody. Zgarniałem pajęczyny z twarzy. Odpychałem się od
zielonej mierzwy pod burtami…
W końcu wydostałem się na swobodniejszy nurt za
kładką. Tam ujrzałem łabędzią rodzinę z leśnego rozlewiska. Odpoczywała w
towarzystwie krzykliwych łabędzi, które zobaczyłem wcześniej w prześwicie
drzew. Nie wadziły sobie, chociaż krzykliwe w okresie lęgów nie tolerują
niemych i wszczynają bójki terytorialne. Pierwsze podniosły się krzyżówki. Przeleciały
nad łabędziami, prowokując do ucieczki. Krzykliwe wystartowały, burząc
powierzchnię wody. Nieme pozostały niewzruszone. Ustąpiły miejsca, odsuwając
się bliżej szuwarów. Pozowały chwilę razem z młodymi. Nawykły do ludzi w
kajakach. Krzykliwe zatoczyły krąg nad Kośną i polami w sąsiedztwie, utworzyły
klucz i zaczęły lecieć ku słońcu. Co za widok! Nie zdołałem jednak utrzymać ich
w kadrze, kiedy podleciały do słonecznej tarczy. Zawiódł kajak. Woda nim
obróciła. Zanim zareagowałem, ptaki znikały za łęgiem i lasem.
Popłynąłem z prądem. Było błogo. Słońce grzało.
Chłód nocy ustąpił jak ręką odjął. Wiosłowałem. Fotografowałem stoki brzegów
zarośnięte porzuconymi sadami. Jabłonie uginały się pod ciężarem owoców. Głogi
czerwieniły się nalewką – pardon –
jagodami (w głowie spragnionego tylko chleb w płynie). Łąki i szuwary
przywdziewały już jesienne szaty…
Samotny dom tkwił w krajobrazie w obramowaniu
brzegów Kośny… Krowy korzystały z ostatnich chwil lata… Myszołowy kwiliły w
oddali, zajmując się powietrznymi akrobacjami, których nie dane mi było
sfotografować. Za słaby obiektyw...
Myszołów w oddali dla bystrych oczu |
Rzeka niosła ku wykrotowi starej wierzby na środku
nurtu. Za nim dostrzegłem jakieś zamieszanie. Z boku wystrzeliła krzyżówka.
Śledząc ją, gdy zmierzała na północ, wypatrzyłem inne kaczki. Nagle -zakotłowało
się. Ptaki wyroiły się z trzcin. Setki. Wypełniły przestrzeń. Gdybym wiedział,
że ich tyle, zawróciłbym. Było za późno. Zakłóciłem ich święty spokój. Poczułem
wyrzuty sumienia. Nie sądziłem, że to ich matecznik. Wcześniej nie spotykałem
tutaj takich stad…
Wystartowała... |
A potem zobaczyłem parę żurawi:
- Jeszcze nie odleciały. Jeszcze nie zebrały się w
klucze i nie zaczęły pożegnalnego rytuału.
Po bocianach, które zabrały się wcześniej niż
zwykle, poczułem nawrót chandry. Odloty żurawi też potrafią zepsuć nastrój.
Kiedy znikną, człowiek wie, że do wiosny kilka nieciekawych miesięcy. Płynąc
Kośną, korzystam więc z każdej chwili odchodzącego lata. Po to tu jestem…
Ostatni żuraw w tym roku? |
Nie dopłynąłem do mostu między Marcinkowem a Purdą.
Trzciny w jednym miejscu podały już sobie wiechcie kwiatostanów i liście.
Rozgarnąłem je wiosłem. Przebrnąłem na swobodniejszy fragment Kośny. Pamiętając
jednak jej zarośnięty nurt przed Pajtuńskim Młynem, gdzie musiałbym się
przedzierać tak jak między Brzeźnami na szlaku Łyny w kierunku źródeł,
zawróciłem.
Kośna zarosła |
Z północy nieubłaganie nadciągała kołdra chmur. Powoli gasiła
światło nad wrześniowym krajobrazem. Uciekałem więc i przed nią. Długo umykałem
pod prąd rzeki. Wpłynąwszy na leśny odcinek, fotografowałem siedlisko w zakolu
pod słońce zakryte już pierzastymi poduszkami.
Dotarłszy pod przęsło mostu kolejowego, niebo widziałem już tylko gdzieś na południu nad niewidocznym jeziorem. Ominąłem kamienną rafę. Przemknąłem przez rozlewisko. Przewlokłem kajak przez mieliznę obok zasieków tarasujących nurt, by w końcu dobić do pomostu i udać się na pogawędkę z właścicielem Agrokośna.
Dotarłszy pod przęsło mostu kolejowego, niebo widziałem już tylko gdzieś na południu nad niewidocznym jeziorem. Ominąłem kamienną rafę. Przemknąłem przez rozlewisko. Przewlokłem kajak przez mieliznę obok zasieków tarasujących nurt, by w końcu dobić do pomostu i udać się na pogawędkę z właścicielem Agrokośna.
Z całego wpisu wynika jedno. Chcecie zobaczyć wspomnienia
z tegorocznego rykowiska, zajrzyjcie tutaj do Krzysztofa Leśnego Mikundy, autora tego niezwykłego zdjęcia,
albo tutaj do Marcina Warmińskiego, który też się postarał.
Piękne zdjęcia z perspektywy kajaka :) A ostatnie z jeleniem to mistrzostwo świata ! :) Pozdrawiam, Łukasz
OdpowiedzUsuńAutor mistrzem. Pozwolił mi je zamieścić na blogu w charakterze ilustracji.
Usuń