„I wieczne lato świeci w moim państwie.” Wiliam Szekspir „Sen
nocy letniej”.
Jesień. Czymże jest jeszcze, jeśli nie tylko
zwieńczeniem lata? Melatoniną na zimę dla zmysłów? Nie wiem: lubię ją, czy
wręcz przeciwnie? Faktem jest, że obniżony nastrój dokucza, gdy patrzę na
odlatujące bociany, czajki, żurawie, a potem na klucze gęsi ciągnące na zachód
i południe. Ich krzyki brzmią jak wielkie pożegnanie. A ja nie znoszę pożegnań.
Bo coraz ich mniej przede mną.
Próbuję ugasić ów egzystencjalny ból rozmową z
niepowtarzalną gawędziarką: Łyną w Lesie Warmińskim. Wchodzę w grąd na
grzbiecie moreny rozciętej wąwozem przełomu. Ogarniam wzrokiem wrześniowe i
październikowe kąty skrywające sosny i świerki, które upadły, dęby osypujące
się konarami, rozrzuconą ściółkę z liści i igliwia w otoczeniu skąpego
podszytu. Wnętrze lasu zaprasza. Słońce śmielej penetruje przestrzeń. Liści
coraz mniej. Ptaków też. Podśpiewują ale jakby dla zaznaczenia terytorium. Bo
ten najważniejszy powód ustąpił. Wróci za kilka miesięcy.
Kiedy docieram na skraj wzniesienia, dostrzegam
przebłyskującą w dole wodę. To Łyna. Gaworzy w zakamarkach niewidocznych ze
stromej deniwelacji. Dopiero dalej, idąc z biegiem nurtu, dochodzę do garbu
wyrzeźbionego sufozją. Po prawej urwisko, u którego podnóża babrzysko,
helokrenowe wycieki, plątanina kłód i konarów oblepionych mchami i grzybami. Z
lewej strony kotlina. Jej dno zapada się podmywane podziemnymi strumieniami
unoszącymi piasek i żwir znad nieprzepuszczalnych pokładów iłu.
Dochodzę do końca garbu. Pod uschnięty świerk,
który utracił podłoże dla swoich korzeni, w otoczeniu starych buków, dębów,
klonów. Ich korzenie, wrastając w grunt zamiast penetrować glebę pod
powierzchnią runa, stanowią solidniejszą podstawę. Te drzewa dłużej opierają
się osuwiskom niż świerki.
Garb sufozyjny nad Łyną |
Ścieżka schodzi z garbu. Widać, że wydeptana przez
zwierzęta. Sprawniejsze niż ja. Innej drogi jednak nie ma. Że czasem zjeżdżam
na spodniach po mokrym mchu? Nic to. Grunt, że trafiam nad szemrzącą wodę i
zaczynam rozmowę. Dziwną. Bo ja tylko w myślach:
- Och! Ach! Boże, jak tu pięknie!...
A Łyna gada, tokuje, pokazuje, podsuwa wrażenia.
Opowiada o życiu puszczy niczym zawodowy przewodnik posługujący się wyłącznie
istotnymi słowami. Wystarczy słuchać, patrzeć, fotografować, zapamiętywać…
Trafiam w miejsce, skąd zaglądam w pierwszy odcinek
przełomu za jeziorem Ustrych – wąski wąwóz bez brzegów. Klify dochodzą do wody.
Skarpy sypią się w nurt, ściągając drzewa. Olchy pochylają się ku wodzie.
Graby, tracąc równowagę, wiotczeją. Ich pnie, wyginając się w łuk, wypuszczają
konary w formie tyraliery. Wyobraźnia natury ciągle o krok przed wyobraźnią
szalonego ogrodnika, który za wszelką cenę chciałby popisać się przerośniętym bonsai.
Tutaj zaczyna się łagodniejsza część przełomu.
Ścieżki wiodą skrajem brzegu. Pod koniec kwietnia polana pokrywa się łuskiewnikami.
Staremu świerkowi towarzyszy wilczełyko. Skromna kępka. Każdy kwiatek na
przedwiośniu cieszy. Nad wodą pokazują się zawilce i kwiatki zajęczego
szczawiu. We wrześniu wszystko przykrywa dywan liści. Szeleszczą pod butami,
kiedy idę ku babrzysku. Czuć jeszcze zapach rykowiska. Ślady jeleni są wyraźne.
Dziki też tu były. W październiku pozostają już tylko wrażenia estetyczne –
kolory dojrzałej jesieni, szelest opadających liści, szelest pod butami, plusk.
Salon rzeki kończy się za kolejnym babrzyskiem.
Ścieżka wspina się na skarpę. Z wysokości kilku metrów, spomiędzy pni, zaglądam
w jasny nurt, zakola, kąty obdarzone perspektywą puszczańskiego wąwozu.
Przystaję nad zasiekami drzew zawleczonych przez rzekę na mielizny, nad
wykrotami i spłukanymi pniami, z których wyrastają pędy olch, świerczków, kępy
trawy, pokrzyw, leśnych ziół, czapy mchu. Łagodne zakole otwiera widok na stare
olchy, które wyrosły na kępach turzycy wystających z piasku dna. Nurt opływa je
z obu stron. Jego ramię pod brzegiem zdaje się już zamierać.
Schodzę nad wodę. Odsypisko na zakolu zarasta
grabiną, olchami i klonami. Każde drzewo, które wpadnie do rzeki, wstrzymuje
przepływ wody, sprzyja osadzaniu się mułu i piachu, podłożu dla turzycy,
tataraku, kosaćców, w końcu i pokrzyw. Wzdłuż grząskich brzegów zaczynają
plenić się łuskiewniki, wawrzynki, zawilce, kaczeńce, dziki czosnek, tworząc
bogate runo wypełniające każdy zakamarek ziemi. Przedzieram się przez gęstwę
młodego łęgu. Wszędzie widzę ślady ucztowania bobrów – ogryzione pieńki, jeleni
– oskórowane pędy, rozrzuconą darń i ściółkę wokół babrzysk. Kolejny odcinek
ścieżki wzdłuż wody wspina się na skarpę.
Fotografuję spróchniały pniak po starym drzewie w towarzystwie olch broniących się przed upadkiem. Zakręt rzeki wrzyna się w skarpę. Otwiera widok na polanę pod najstarszymi dębami Lasu Warmińskiego na drugim brzegu.
Już widzę wiąz, który dominował nad zakątkiem jeszcze kilka lat wcześniej. Upadając rozpadł się i wywrócił sąsiedni świerk.
Schodząc na kolejne odsypisko rzeki, robię zdjęcia
lisowi. Polował na skraju łanu zgryzionych grabów. Nie miał świadomości, że go
nachodzę. Ani razu nie spojrzał za ogon. Był zaaferowany. Plusk wody zagłuszał
kroki i trzask migawki. W końcu lis zniknął w gąszczu podszytu. Zszedł nad
wodę. Nieświadomy, że go obserwowałem.
Lisia ścieżka mija Niemca w czarnej pelerynie,
którym straszono warmińskie dzieci. Kikut drzewa sczerniał, przywodząc na myśl
bajki o kłobukach.
Rozpychałem sprężyste łodygi grabów. Schodziłem nad
wodę w miejscu, gdzie rzeka stworzyła jeden z najczarowniejszych kątów w
rezerwacie. Nurt za grabem o wydrążonym wnętrzu rozlewa się szeroko po dnie z
piasku i żwiru, nad podwodnymi kępami ramiennic i rdestnic, zagłębieniami
towarzyszącymi zanurzonym pniom, wysypiskiem muszli po racicznicach w
miejscach, gdzie prąd wody znikomy. Konar w kształcie rosomaka nadal tkwi w tym
samym miejscu. Zniknęła wysuszona czaszka bobra. Ktoś ją zabrał, chociaż
pokryła się pleśnią i porostami.
Ścieżka wiedzie dalej fragmentem podmokłego łęgu.
Graby, olchy, leszczyny rosną tak gęsto, że idąc między nimi muszę się
rozpychać. Plecak dźwigam w ręku, by nie zawadzał o gałęzie. Odsypisko ciągnie
się wzdłuż zakola do następnego zakrętu, gdzie Łyna napiera na skarpę i odbija mocno
w prawo za kępą pochylonych olch. Mijam osiki powalone przez bobry i graby,
które zmurszały i upadły do rzeki z trzaskiem pękającego pnia.
Wspinam się śliskim podejściem, łapiąc każdy pęd i gałąź krzaków podszytu. Z ulgą wychodzę na starą drogę. Depczę dywan opadłych liści. Przede mną zasieki pni i konarów. Ścieżka zbiega do wody. To bród wydeptany przez zwierzęta. Nieopodal sterczy kikut przegryzionej wierzby. Ubabrany błotem. To czochralnia dzików. Po kąpieli w babrzysku przychodzą do pniaka i próbują pozbyć się pasożytów skóry. Zdjęcie robiłem zapewne po nocnych zabiegach SPA. Pod spróchniałym pniakiem za rzeką wypatrzyłem jamę sięgającą głęboko pod brzeg. Kryjącą wyjście z jakiejś nory?
Wspinam się śliskim podejściem, łapiąc każdy pęd i gałąź krzaków podszytu. Z ulgą wychodzę na starą drogę. Depczę dywan opadłych liści. Przede mną zasieki pni i konarów. Ścieżka zbiega do wody. To bród wydeptany przez zwierzęta. Nieopodal sterczy kikut przegryzionej wierzby. Ubabrany błotem. To czochralnia dzików. Po kąpieli w babrzysku przychodzą do pniaka i próbują pozbyć się pasożytów skóry. Zdjęcie robiłem zapewne po nocnych zabiegach SPA. Pod spróchniałym pniakiem za rzeką wypatrzyłem jamę sięgającą głęboko pod brzeg. Kryjącą wyjście z jakiejś nory?
Musiałem odejść od rzeki pod morenowy stok. Zawaliska
ze starych dębów były nie do przejścia. Brnąłem przez zarośla dolnego piętra
lasu. Omijałem wysięki wody spod skarp. Przełaziłem przez pnie, opierając się
dłońmi o czapy mchu, spod których wyskakiwały drobne mrówki i kąsały boleśnie.
Pieczenie potrafi trzymać dłużej niż po oparzeniu pokrzywami. Za cmentarzyskiem
drzew odnajduję ścieżkę i drogę, która wspina się na morenę i odchodzi przez
las w kierunku Rusi. Wracam ku rzece. Znowu stoję na skarpie i oglądam wyspę.
Odnoga nurtu pod przeciwległym brzegiem już zarosła. Wnętrze wypełniło
trzęsawisko. Tylko fala powodziowa jest w stanie napełnić odnogę wodą. Kiedyś
próbowałem przejść na wyspę wilczą kładką. Nie udało się. Mech na oślizłym
grzebiecie świerkowego pnia ustąpił pod butami. Z oczywistym skutkiem.
Za wilczą kładką Łyna wpada w wąwóz. Rzeźbi klify.
Ścieżka znika pod wykrotami i pniami przewróconych świerków, połamanych
leszczyn i grabów. Przełażę przez przeszkody, póki i ta skromna półka się nie skończy.
To kolejny przełom. Dalej nie idę. W prześwicie Łyny widać spiętrzające się
przeszkody. Jedna po drugiej. Uniemożliwiające pływanie kajakiem.
Zawracam z niechęcią. Za każdym razem. W
październiku słońce ujrzałem dopiero podczas powrotu. Prześwietliło nadrzeczny
grąd i łęg, rozjaśniło dywan liści pod drzewami, wznieciło kontrasty. Łyna
zmieniła charakter i nastrój. Poweselała. W prześwicie między koronami drzew
zobaczyłem klucz spóźnionych żurawi. Krzyczały. Myślałem że to gęsi. Dopiero na
ekranie komputera rozpoznałem znajome sylwetki… Jeszcze tylko spojrzenie na
Ustrych. Jeszcze rzut oka na elektrownię. Operator wyłączył generatory z obawy
przed liśćmi, które mogły zatkać przepływ. Jeszcze przystanek nad zatoczką
Ustrycha i odpływające łabędzie… I znowu ta jesienna nostalgia w głowie.
Lecz lato nie poczekało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz