poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Łyna z Kajaka Mazurskiego w Kurkach nigdy się nie nudzi.

 



 

Jazda w nocy nad Łynę, gdzie czeka przygotowany kajak, niepokojąca. Nie śpieszę się więc, widząc zwierzęta na poboczu drogi. Dzisiaj ustrzegłem się przed rozjechaniem lisa z tegorocznego miotu. Z jakiejś przyczyny na widok rozjarzonych reflektorów wtargnął na jezdnię, zamiast do lasu. Ujrzałem jeszcze sarnę na poboczu i jelenia majaczącego między pniami sosen. W bezwietrzną noc rozświetloną księżycem w ostatniej kwadrze wszystko może się zdarzyć. Zjechawszy nad rzekę odnotowałem bezruch powietrza, brak mgły i ciszę. Głęboką. Zepchnąłem kajak do wody sięgającej darni. Umościłem się na siedzisku i w drogę.

 

Panorama Kurek

Po przepłynięciu pod mostem i między kępami pałki wąskolistnej wypływam na jezioro. Odwracam się ku wsi i próbuję fotografować jej nocną panoramę. W czerni widać tylko latarnie i oświetlony bok mostu. Reszta niewidoczna. W połowie sierpnia nie ma już brzasku rozdzielającego zachód słońca od jego wschodu. Księżyc rozjaśnia niebo, tłumiąc światło słabszych gwiazd. Jezioro odbija tylko połowę księżycowej tarczy. Wenus z Jowiszem zwiastuje wschód słońca za kilka godzin. Nad głową tylko najsilniejsze gwiazdy gwiazdozbiorów północnego nieboskłonu i delikatne obłoczki napływające z zachodu. Wokół ściany lasu w czerni, przede mną srebrna patyna kajaka i fal odpływających od burt, kiedy się ruszam. Cisza trwa. Jedynym przerywnikiem skrzeczenie czapli przelatujących w ciemnościach nad szuwarami…

 

 

 

Płynę przez polany wywłócznika, które wypełniły toń jeziora. Ich wiotkie łodygi pokryte gęstwą miotełkowatych listków oplatają wiosło. Kajak sunie po gładkiej powierzchni bezgłośnie. Słychać tylko plus kropli spadających z zanurzanych piór. Jest błogo. Niewiele bodźców. Próbuję fotografować. Widząc szczegóły otoczenia, myślę, że automatyka aparatu podoła. Po każdym naciśnięciu migawki aparat nie reaguje. Na ekranie wyświetlacza pojawia się czerwony symbol, coś w rodzaju komunikatu:

- Nie da się.

Dopiero kilka nieśmiałych obłoków wokół księżyca rozjaśnia nieco plener i uruchomia migawkę. Zdjęcia więc symboliczne, oderwane od rzeczywistości.

 

Brzeźno Łyńskie

Minąwszy wyspę, wpływam w korytarz z trzcin. Dziób kajaka rozpycha łodygi w torze. Za chwilę jestem na otwartej wodzie. Kieruję się do ujścia między zbiegającymi się ścianami lasu porastającego skarpy brzegów. Czuję na twarzy delikatne powiewy. Jest ciepło niczym w strefie podzwrotnikowej. Żadnej mgły ni aury tajemniczości. Jestem tylko ja, cisza, południowa zatoczka jeziora, perspektywa trzcin odsłaniających ujście, światło Wenus z Jowiszem, najjaśniejszych gwiazd, księżyca i jego odbicia w łagodnych ugięciach fal. Powierzchni jeziora nie zakłóca plusk ryb, ptaków. Brzegi milczą. Poziom Łyny nadzwyczaj wysoki po lipcowych i sierpniowych ulewach. Przekonam się o tym niebawem – pod mostem w Brzeźnie Łyńskim. Wiosło nie sięga dna... Dwa tygodnie wcześniej płynąłem w dogasającym koncercie trzciniaków, brzęczek, świerszczaków, rokitniczek, łozówek, wodnych żab… Teraz mi tego brakuje. Nawet  szpaki w trzcinowiskach milczą. Pokonuję wezbrany a przez to leniwy nurt. Zanurzam się w trzcinowy korytarz. Spod pióra ucieka jakich obły kształt, wzburzając wodę.

- To wydra – domyślam się, nie słysząc charakterystycznego plaśnięcia płetwy ogonowej bobra.

 


I oto drugi Kiernoz. Mniejszy. Wpływam na polanę z liści grążeli i nenufarów. Kajak zamiera. Fotografuję księżyc en face. Wreszcie uwieczniam jego podziobaną kraterami połówkę. Matryca reaguje na światło Wenus i Jowisza. Zdjęcia jednak niewiele mówią. Tło czarne, cztery punkty planet i ich symetrycznych odbić u burty. Nic więcej. Ruszam więc w stronę świateł leśnej osady za jeziorem. W konturze ciemnego brzegu rozpoznaję obrys kępy drzew, czatowni czapli nad kolejnym ujściem Łyny. Flauta sprzyja wysiłkowi. Niebawem rozgarniam wodorosty na płyciźnie. Ptaki nadal śpią. Łabędzie na skraju trzcin (widzę ich białe kształty), perkozy na jeziornej tafli (ledwo widoczne i nieruchome), kaczki, łyski, mewy, rybitwy w zaroślach (ukryte przed wzrokiem)… Czapli na kikutach obumarłych brzóz nie ma…

 


Wpływam na rzekę. Nurt nieodczuwalny. Kilka lat wcześniej sprawdzałem spadek Łyny od źródeł do Kurek. Na kilkunastu kilometrach, licząc od granic rezerwatu, rzeka opada zaledwie o dwa metry, licząc zaś od jeziora Krzyże, o niecały metr. Gdyby postawić tamę w Kurkach, powstałoby jezioro nieomal do Łyńskiego Młyna… Wpływam na staw pod domami Brzeźna. Jest pusty. Bobry bawią w innych miejscach… Płynę zakrętami pod szpalerem olch i wikliny, wzdłuż łąk na stokach łagodnych wzniesień. Mijam ujścia kanałów i rowów. Rzeka pusta. Nie stawia oporu. Mijam odsłonięte żeremie, kilka drzew, które wpadły do wody. Podpływam pod most. Prześwit pod przęsłem jakby większy niż na początku sierpnia. Dziób kajaka nie trze o betonowy spód. Muszę tylko zsunąć się z siedzenia. Odpycham się rękami. Po chwili jestem po drugiej stronie... Znów jest jak zwykle – wiosłuję w mrok rzecznej alei. Pod wiosłem polany liści grążela, gałęzie, konary, pnie. Wokół łęg. Nad głową pochylone brzozy i olchy. Woda pluska w odsłoniętych korzeniach, wypełnia obniżenia brzegów, rowy melioracyjne i kanały dla łódek, zalewa drewniane pomosty…

 


Płynę na pamięć. Księżyc za koronami drzew. Nie oświetla powierzchni rzeki. Cisza przejmująca. Żadnego ruchu wokół. Nawet krzyżówki milczą. W ciemnościach niewiele widać. Kajak ociera się o zatopione kłody. Wpadam między gałęzie olchy, która zaległa wiosną. O dziwo przepływam bez wysiłku. Tylko spłoszony ptak robi na rękaw, startując w milczeniu z gałązki nad burtą. Przystanę na jeziorze, do którego tuż tuż, i tam spłuczę kredową dwójkę. Aparat wciąż bezczynny. Na kolejnym jeziorku także. Jego powierzchnię pokrywają dywany grążeli i nenufarów, a tam gdzie głębiej wywłóczników i rogatków… Nieśmiały brzask nie odbija się od matowej powierzchni i nie rozjaśnia otoczenia. Wpływam w kolejne ujście. Skradam się. Fala od burt zamiera w gąszczu, nie budząc ni ruchu, ni głosów. Tylko plusk wiosła, szelest roztrącanych dziobem liści. Przemierzam zakręty w szpalerze łęgu i rozbuchanych zarośli na granicy wody i podmokłego gruntu. Zapach rzeki inny niż wiosną i wczesnym latem. Czuję miętę, tatarak, lecz aromat jakby słabszy. Przystanąwszy w ulubionym zakątku przed Brzeźnem Wielkim, próbuję fotografować Wenus z Jowiszem nad liśćmi pałki. Wreszcie coś widać na ekranie wyświetlacza…

 


Jestem na jeziorze. Brzask wciąż nieśmiały. Ledwo oświetla śpiące perkozy wokół i łabędzie pod trzcinami. Płynę więc w kierunku zatoki zwieńczonej cieśniną, znacząc ślad w dywanie grążeli, a potem zostawiając ulotny trop z bąbelków gazu wzdłuż brzegu półwyspu. Krążę w labiryncie między kępami oczeretu, pałki wąskolistnej, zarastających coraz węższy przesmyk. Śledzę połamane łodygi. Ktoś szarpał się z zaroślami wcześniej. Zasłaniam obiektyw pokrywką. Aparat wciąż zbędny. Z ulgą witam widok otwartej wody nieopodal zmurszałego pomostu, którego deski zwilża od spodu wezbrana woda... Obserwuję parę łabędzi koczujących pod bagiennym brzegiem. Jeziornego lustra nie mącą fale. Gwiazdy blakną. Moje planety też mniej widoczne. Księżyc blednie. Zabarwia się niebieskim odcieniem… Żurawie przelatują trójkami. Po białych czaplach ani śladu… Domyślam się:

- Odleciały śladem bocianów.

Zobaczę je jednak na małym Kiernozie.

 


Płynę przesmykiem. Nad lustrem przejścia znajome obrazy zmurszałych olch, czatowni zimorodków. W oddali ostatnie jezioro na szlaku rzeki. Wiosłuję powoli, nasłuchując dźwięków otoczenia. Dopiero w sąsiedztwie wyniosłego żeremia słyszę chlupot wody, hałas rozgarnianej mierzwy. Mierzę aparatem. Widzę chwiejące się gałęzie. Zwierzęta nie podążą jednak ku wodzie. Po pomrukach poznaję dziki. Jest ich kilka. Oddalają się. Przybrzeżny łęg cichnie. W drodze powrotnej zobaczę zimorodki. Para mignie przed oczami, lecąc naprzeciw i nie dając szansy na zdjęcie. Zniknie nad jeziorem.

 


Nad lasem wypiętrza się cumulonimbus. Słońce go podbarwia. Zastanawiam się, czy podczas powrotu dopadnie mnie nieprzewidziana prognozą burza. 

 



Symetria rządzi

Ostatni odcinek Łyny jednak kusi. W lipcu był niedostępny. Niski stan wody przechylił wtedy kępy turzycy ku wodzie, zamykając wąskie prześwity. Dzisiaj unoszę się co najmniej pół metra wyżej. Łatwiej przemagać napierający nurt i odpychać się wiosłem od mierzwy. Nieopodal krzyczą żurawie. Próbuję nagrywać, lecz Łyna szarpie kajakiem. Kiedy jestem pod lasem na stromym zboczu, żurawie startują. Słyszę ich mocne odbicia od gruntu (jakby przebiegały jelenie) i łopot skrzydeł. Unoszą się nad mokradłem. Lecą nisko. Widzę je między liśćmi pałki. Klangor cichnie. Żurawie oddają scenę ptasiemu drobiazgowi uwijającemu się w trzcinach i wybujałej mannie, dźwigającej fraktalne kwiatostanów w kształcie miotełek. 







Rozgarniam wiosłem pływające trawniki, łodygi jeżogłówki, bujne szczawie wystające z brzegów, zwarte wodorosty w nurcie. Dziwię się, że lipcowa gęstwa jakby rzadsza. Daje nadzieję dotarcia do zasieków na porębie pod orłowskim wzgórzem, malowniczym zwornikiem krajobrazu. Jednakże na wysokości rozległego zagajnika wierzb i bagiennych brzóz, kryjówki łań i saren w połogu, brnę przez zarośnięty korytarz wśród rozległych pajęczyn oblepiających każdą dostępną łodygę. Nie chcę szarpać się w mierzwie i niszczyć misternych struktur. Zawracam. 

 



Przez chwilę fotografuję nartniki utrzymujące się na wodzie dzięki napięciu powierzchniowemu. Ich odnóża uciskają wodę, tworząc mikrozagłębienia. Podczas ruchu wzniecają drobne zafalowania i zawirowania, które zaraz znikają po ustąpieniu nacisku. Zjawiskowo prezentują się na zdjęciach – ilustracjach napięcia powierzchniowego.

 

 






 

Chmur coraz więcej. Rzeka wypełnia obniżenia błotnistych brzegów. Kwaśny czarnoziem pachnie. Płynę pod samymi olchami, spod których zazwyczaj sączy się woda z podziemnych cieków. Przedzieram się przez kobierzec Łyny, rozgarniając sierść turzycy lancetowatej. Kajak ledwo się mieści w ciasnych zakrętach. W ujściu robi się luźniej… Pierwsze jezioro na szlaku już w słońcu, wciąż jednak niewidocznym z kajaka. Obfotografowawszy las w złotej godzinie, chmurę siniaków, gołębi leśnych, nad sosnami, przelatujące żurawie, wbijam się w korytarz między brzegiem a ścianą jeżogłówki, spływam powoli krótką przejmą, zachwycając się jak zwykle obrazem prześwietlonego olsu. Wtedy właśnie od strony samotnej zagrody nad przejmą nadlatują zimorodki. Zamigotały w oczach i tyle ich. Zostawiły nadzieję ponownego spotkania. Wszak bronią swojej rzeki na odcinku do 3 kilometrów, starając się przepędzać konkurencję… Zaraz potem otwiera się widok na jezioro pod obłokami, dzięki którym słońce wyczarowuje światłocienie pełne smug opadających gdzieś za lasem.

 





 

 

 

Robi się cieplej. Uderzam w bok pomostu. Chwieje się. Jego przemoczone od spodu deski odstręczają od wejścia. Brnę przez łany szuwarów i oczeretów przetartą ścieżką między połamanymi łodygami. Z powrotem łatwiej. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 




 

Opuściwszy labirynt, fotografuję perkozki nurkujące w zarośniętej toni. Dziwię się, że nie grzęzną w wodorostach i glonach oplatających kępy osoki aloesowatej. Niewiele sobie robią z mojej bliskości. Są sprytne. Pod wodą wytrzymują jednak kilkanaście sekund, nie dłużej. Bawią się swoim towarzystwem. Nie uciekają nawet wtedy, gdy próbuję podpływać kajakiem dla lepszych ujęć. 

 




W końcu jednak odwracam się w stronę jeziora. Upał się wzmaga a z nim zaczynają się rozmowy perkozów (wciąż dokarmiają natrętne podrostki w pasiakach), budzących się łabędzi, mieszkańców trzcin przed ich jesiennym odlotem...





Jestem na rzece. Wiosłuję od niechcenia. Chmur coraz więcej. Napływają z zachodu. O kilka godzin za wcześnie w stosunku do wczorajszych prognoz. Otulający rzeczne zakątki ols tłumi najgwałtowniejsze podmuchy wiatru. Po wpłynięciu na rzekę nagrywam łozówkę naśladującą monotematyczne popiskiwanie kopciuszka. Za jednym z zakrętów widzę spłoszoną czaplę. Odlatuje na północ. W tej samej chwili spod wiosła podrywa się kormoran. Wynurza się spomiędzy liści grążeli, rozbryzguje wodę. Nie chwytam aparatu. Muszę wiosłować na zakręcie, żeby kajak nie ugrzązł w mierzwie. Kormoran odlatuje do ciasnego zakola i zawraca. Przelatuje nad głową. Odprowadzam go spojrzeniem. Zmierza tam, gdzie byłem wcześniej…

 




Na rozlewisku śródleśnego jeziorka odpoczywam. Gapię się w mętną toń wypełnioną kipiącymi wodorostami. Kajak snuje się w stronę rzeki i cienia. Już nie liczę na spektakularne zdjęcia. Fotografuję symetrię leśnych zakątków Łyny – brzegów i ich odbić w wodzie. 

 

 

 





Przypadkiem jednak dostrzegam czaplę na pniu wystającym z wody. Ptaszysko czuwa nad wodą. Nie widzi mnie. Kilka szybkich zdjęć. Przymierzam się do krótkiego filmu. Zanim dotknę przycisku czapla ulatuje z kadru w perspektywę leśnej alei…

 




Pod mostem w Brzeźnie powtórka z rozrywki. Kładę się w kajaku i czekam, aż rzeka przepchnie mnie za przęsło, które sunie nad nosem o kilka centymetrów powyżej. Wiatr coraz silniejszy. Napiera z północy. Oczyma wyobraźni widzę wzmagającą się falę. Czeka mnie przeprawa przez Kiernozy. Trudno. Wiosłuję. Dopływając do kolejnego zakrętu przed łąkami na łagodnym wzniesieniu brzegu, płoszę czaplę. Swoją sylwetką urozmaica krajobraz rzeki. Na konarach uschniętych brzóz wyłaniających się spoza olch czuwają czaple. Naliczyłem cztery. Uwieczniam tylko trzy. Czwarta czai się poniżej. Pozują na tle nieba. Niechętnie odlatują, gdym coraz bliżej niesiony ospałym nurtem…

 

 

 

 

 

 






 

Na małym Kiernozie wiatr i fale. Muszę wiosłować. Kiedy przestaję, kajak zawraca ku rzece. Brzegi zachodniej zatoczki pod lasem okupują białe czaple. Przelatujące chmury przynoszą ruchome cienie, na przemian gasząc i rozpalając krajobraz. Jest malowniczo. Rozpędzam kajak i na sekundy odkładam wiosło, by fotografować. Tylko tyle, bo kajak już ulega wiatrowi i fali. Skręca. Dopiero pod trzcinami skrywającymi przejście poczuję ulgę. Przepłynąwszy obok prymitywnych kładek i kępy kalin obsypanych koralami owoców, pokonawszy kilka zakrętów z widokiem na nasłoneczniony stok pod sosnami, dopływam do ujścia rzeki. 






 

Przenikliwy pisk budzi czujność. Rozglądam się. Po chwili widzę zimorodka na gałęzi uschniętej łozy, z której zwisa pajęcza nić z przylepionym brudem. Jest na tle nieba. Niestety słońce za chmurą. Celuję obiektywem. Zdjęcie za zdjęciem na maksymalnej ogniskowej. Wiem, że w każdej chwili odleci. Robi to, kiedy próbuję filmować. 


Łapię za wiosło, czując gwałtowny podmuch marszczący powierzchnię rozfalowanego jeziora.

- Będzie bal – myślę.

Dziób kajaka rozbija grzbiety fal. Wiatr napiera. Wytężam się. Jakoś płynę. Z północy nadciągają nabrzmiałe chmury. Za nimi otwiera się jednak niebo. Kiedy się przewalą, wiatr osłabnie… Ostatni rzut oka na panoramę Kurek i chowam aparat do plecaka. Pozostaje tylko mozół wiosłowania do przystani Kajaków Mazurskich.

 

Kurki

Pod mostem jaskółki nadal karmią już podrośnięte pisklęta. Śmigają wokół i nad głową w pogoni za komarami, które wyroiły się w ciągu ostatnich tygodni i nie dawały żyć podczas całego spaceru w górę Łyny.

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz