sobota, 19 października 2024

Kajakiem po Łynie ku jej źródłom w nocy przy księżycu po pełni w porze rykowiska ostatniego dnia lata 2024.

 


O rykowisku wieszczą wszyscy foto-zapaleńcy, gdy usłyszą pierwsze pomruki byków. Dlatego nie przyłączyłem się chóru piewców. Postanowiłem coś napisać, kiedy rykowisko ucichło z początkiem października. To wrażenia z kajakowego spaceru w górę Łyny. Było na Łynie jak zwykle  niezwykle.

Bociany odleciały z Przykopu 11 sierpnia. Bez pożegnania. Ostatni raz w tym roku zobaczyłem je podczas sejmikowania na skoszonej łące. Klekotały jak najęte. Nazajutrz zapanowała cisza. Gniazda opustoszały. We wrześniu pojawiły się na nich czupryny trawy.

Kilka dni później, w połowie sierpnia, usłyszałem rykowisko. Zaczęło się mocnym akordem mimo podzwrotnikowej nocy. Księżyc sunął przez niebo, rozświetlając krajobraz. Wieczorami i o świcie zaczęły przelatywać pierwsze klucze dzikich gęsi. Ich krzyk niósł się w przestrzeń, wzniecając uczucie nostalgii.

Sierpień to miesiąc, od którego czuję narastającą depresję. Wiem, że wiosenne wzmożenie w naturze to kolejny etap przeszłości, a lato jest już na wydechu. I nawet upał czy noc z podzwrotnikową temperaturą nie sprawią, że to nabrzmiewające przeczucie zaniknie chociaż na kilka dni. Żurawie zaczynają sposobić młode do rodzinnej a potem stadnej wędrówki. Jeszcze krzyczą na polach. Dłużej niż bociany klekocą przed pożegnaniem.

 


Ostatnia upalna noc wrześniowego lata. Budzi mnie.. rykowisko. Codziennie od tygodni. Zaczęło się podzwrotnikową nocą 16 sierpnia. Już nie trwam w fałszywym przeświadczeniu, że byki wpadają w testosteronową euforię pod wpływem przymrozku i w świetle księżyca. Było ciepło. Księżyc po pełni rozjaśniał niebo, gasząc Drogę Mleczną. Oświetlał pokój. Nie musiałem zapalać światła.

 

Jechałem przez las. W świetle reflektorów zobaczyłem zająca a potem lisa. Zwierzęta przebiegły jezdnię w poprzek, zmuszając do awaryjnego hamowania. Jelenie słyszałem przez otwarte okno. Buszowały na leśnych polanach.

Nad Łyną w Kurkach nie ma mgły, chociaż czuję wilgoć w powietrzu. Łąka za płotem pusta. Księżycowa poświata nie zwabiła zwierząt. Dotarłszy do kajaka na trawie, nasłuchuję kolejnego rykowiska. Jelenie błądzą gdzieś nad rzeką w Ząbiu, hałasują nad Kiernozem Wielkim. Woduję kajak nieopodal trzcin. Śpiące łabędzie majaczą na mieliźnie po drugiej stronie nurtu. Kieruję się pod prąd między uśpione domy na brzegach i zbutwiałe od wilgoci budki kempingowe nad samą wodą. Wiosłuję w stronę mostu. Jaskółki już nie nocują w gniazdach przyklejonych do dźwigarów przęsła. Za mostem ogarniają mnie trzciny. Omijam ujście Marózki. Szarpię się z mierzwą martwych wodorostów w prześwicie rzeki. Wypływam na jezioro. Oglądam wieś pod kopułą bezchmurnego nieba z nieśmiałą plamą brzasku na północy i wschodzie. Cisza zadziwia kiedy w głowie wspomnienie wiosennego Kiernoza, scenerii rozbuchanego spektaklu mazurskich godów wodnego ptactwa i płazów.

 


Księżyc przegląda się w lustrze. Żadnej zmarszczki na wodzie. Krajobraz wydaje się jasny, jednak aparat odmawia posłuszeństwa. Zabrakło podświetlonych obłoków. Mogę tylko nagrywać napompowane testosteronem byki. Ich godowa pieśń dobiega z każdej strony jeziora. Wstrząsa powietrzem. Masuje serce. Pobudza zmysły. Sięgam po wiosło. Płynę wzdłuż ciemnego garbu wyspy, roztrącając dziobem mierzwę wodorostów i czupryny osoki aloesowatej. Nad głową przelatują nietoperze. Z szuwarów z łopotem skrzydeł podrywa się czapla. Kracze chrapliwie. Znika za drzewami. I znowu jest cicho. Słychać tylko plusk wiosła… I oto kanał w trzcinach między zarośniętym bagnistym cyplem wyspy a występem brzegu; i oto otwarta przestrzeń jeziora… Kajak kroi czarną wodę. Fala od dziobu rozprasza odbicie księżyca…

Obracam się na północ. Brzask nad Kurkami lada jaki. Aparat jednak reaguje. Kilka szybkich ujęć ciut rozjaśnionego nieba i jego odbicia w jeziornej tafli w obramowaniu czarnych wzniosłych brzegów. To wszystko, co udaje się sfotografować przed dalszą wędrówką w noc. Następne zdjęcia zrobię dopiero za Brzeźnem Wielkim…

Wpływam w Łynę między Kiernozami. Spektakl trwa w najlepsze. Jelenie coraz bliżej. Spodziewam się ich na zakolu, na pochyłej łące pod sosnami, w miejscu, w którym przed laty w towarzystwie Małgosi fotografowałem z kajaka łanie z młodymi ogryzające wierzbowe liście i zioła w leśnym poszyciu. W ciemnościach niewiele widać. Obydwa zarośnięte brzegi puste. Żadnego ruchu w oczerecie, w łozie, przekwitłych dziewannach…

Nieopodal kępy kaliny pływa bóbr. Dostrzega mnie, gdy wiosłem popycham kajak w przejście na Mały Kiernoz. Nurkuje. Rozbryzg spod płetwy ogonowej sięga twarzy. Śmieję się w duchu. Drugi bóbr pozdrawia mnie nieopodal zmurszałej kładki. Nurkując rozpycha z impetem trzciny. Wypływam na jezioro. Kajak trze o liście nenufarów. Jest ich mniej niż w sierpniu. To skutki odchodzącego lata. Jesień nadejdzie za kilka godzin. Od osrebrzonej łąki za jeziorem, znad pasemka mgły wzdłuż szuwarów, dobiega godowy zaśpiew kolejnego byka. Z lasu pod Brzeźnem Łyńskim i po przeciwnej stronie rozlewiska odpowiadają konkurenci.

 


Jezioro w bezruchu. Kajak kroi aksamit nieprzeniknionej wody. Księżyc góruje na bezchmurnym niebie. Jego odbicie faluje obok burty. Kieruję się ku światłom domów nad stawami wzdłuż rzeki. Flauta sprzyja wysiłkowi. Niebawem czuję opór pod kajakiem. To zarośnięta mielizna. Wodorosty zwieszają się z piór wiosła. Srebrzą się w świetle księżyca. Celuję w jaśniejsze pasmo wody między trzcinami. Nurt słaby. Rzeka zabiedzona. Susza. Przebijam się pod olchy, w cień, gdzie niewiele widać. Płoszę jakąś pokaźną rybę. Ucieka w popłochu, wzniecając hałas. Nie ma gdzie się skryć. Dostrzegam kontur grzbietu, zanim zanurzy się w zagłębieniu dna… I znów nastaje cisza…

Śnię na jawie. Księżyc przewodnikiem, gdy skręcam na południe. Ciepła noc. Delikatne powiewy od mostu. Bobry uciekają sprzed dziobu. Rozbryzgi wody… Pod przęsłem nawet nie pochylam głowy. Wiosło zahacza kamienie na płyciźnie… Kajak siłą inercji przenosi na drugą stronę…

Za mostem krótki odpoczynek. Wpycham dziób na zatopiony konar i przywieram burtą do kępy turzycy. Próbuję fotografować. Na nic starania. Tylko księżyc pozwala uwiecznić srebrną facjatę, gdy utrzymuję w bezruchu aparat na kolanie przez spowolniałe sekundy. Łyna w szpalerze olch, brzóz, osiki, wiklin, świerków i sosen na drugim planie srebrzy się i łudzi namiastką kolorów. Mój Lumix FZ 2000 nieczuły jednak na owe zaloty. Pozwala tylko nagrywać jelenie depczące podmokłe brzegi i łamiące patyki w sąsiedztwie.

Zanurzam się w nocne cienie. Lawiruję między plamami księżycowego światła. Kontur pękatej ryby ucieka znad piasku, wzniecając plusk i falę. Przeciska się pod kadłubem kajaka. Ucieka w znane sobie zakamarki dna pod butwiejącymi już liśćmi grążeli i gałęziami. Przepływam przez zakątek zimorodków, pochylając się pod pniami olch. Przeciskam się między gałęziami starej brzozy, której wykrot sterczy z brzegu. Odpycham się wiosłem od kępy kwitnącego na butwiejącej kłodzie szaleju. Lawiruję między konarami czającymi się tuż pod powierzchnią leniwego nurtu. Zostawiwszy ostatnie zabudowania, podążam za odbiciem księżyca. Teraz on pokazuje drogę, obnażając wystające z wody kikuty gałęzi i konarów, z których podrywają się czaple i dzikie kaczki. Tym razem płochliwie, roznosząc strach kwakaniem i ochrypłym skrzeczeniem. Latem tolerowały moją obecność. W przededniu jesieni już nie. Od tygodni nikt nie kwapił się kajakiem, przyzwyczajenie więc osłabło. Wrócił instynkt.

Szarpiąc się na przeszkodzie z powalonego drzewa, słyszę plusk przed sobą. Dźwięki narastają. W perspektywie rzeki dostrzegam cienie i kontury. W plamie księżycowego światła pojawia się głowa zwieńczona imponującym porożem. Obok przechodzą łanie. Roztrącana nogami i kopytami woda srebrzy się w poświacie i w mroku rzecznej alei. Byk nie wydaje głosu. Idzie z rodziną w poprzek nurtu, wspina się na podmokły brzeg między olchy i krzaki wikliny. Słyszę trzask deptanych patyków i łamanych gałązek. Cienie i kontury znikają w mierzwie. Kajak w końcu odzyskuje wigor zepchnięty z kłody. Znowu mogę wiosłować w ciszy. Wokół ciężki zapach piżma. Wypełnia całą przestrzeń. Nic go nie rozwiewa po przejściu jeleni…

 


Jestem na Morzu. Tak nazwano zarastające jeziorko. Pod wiosłem muł, zamierające na zimę wodorosty, liście i grube korzenie grążeli. Nawet na środku czuję opór mętnej toni. Wokół pustka. Obiektyw nie zbiera światła. Samotny księżyc na bezchmurnym niebie marną latarnią. Płynę w poprzek w majaczące ujście rzeki. Z trudem przepycham się przez mieliznę. Rykowisko trwa. Jelenie są wszędzie. Ciemność pogłębia doznania. Wiosłuję z namaszczeniem. Nie chcę zakłócać misterium. Płynę pod olchami po lewej ręce, trzymając się środka uśpionego korytarza. Trzciny po prawej zdają się otrząsać pod naporem porykiwania byków we władzy testosteronu. Rykowisko niczym symfonia. Rozmowy byków płyną przez przestrzeń. Krótkie, urywane. Długie niczym wokaliza tenora. Władcze. Grożące. Oznajmujące. Prowokujące. Niskie w tonacji niczym bas Ładysza i jaśniejsze niczym tenor Kiepury… Jest ciepło. Noc pogodna. Kryształowa. Pełna mistycyzmu. Czuję bezsilność, próbując dać rzeczy właściwą miarę właściwymi słowy…

W nocy znajome kąty rzeki niepodobne do siebie widzianych za dnia. Zwierzęta krążą wokół niewidoczne. Bobry buszują w mierzwie bagiennych brzegów. Ryby uciekają przed kajakiem i wiosłem. Chwile zamieszania ustępują dłuższym przerwom pozornego spokoju. Do misterium rykowiska dołączają puszczyki. Uświadamiam sobie, że ostatni raz słyszałem je w Łajsie wiele lat temu, gdy gniazdowały w starych lipach tuż przy naszym domu. Ich głosy dobiegają zewsząd. Dlaczego dopiero teraz? Przypadek? Księżyc i bezwietrzna noc? Zasłuchany w godowe odgłosy i pohukiwanie sów nie zwracam uwagi na przelatujące tuż nad głową nietoperze. Migotają skrzydełkami na tle spopielałego nieba i księżycowej tarczy, by w ułamku sekundy zniknąć w mroku łęgu. Kajak kroi bezgłośnie wodę, roztrąca srebrzyste owale liści. Wiosłuję, starając się nie pluskać. Chłonę misterium wzrokiem i słuchem. Wokół dominują odcienie czerni, światło samotnej latarni na niebie, przebłyski srebra na zanurzonych w szarości rzeki łodygach i liściach, na falach wznieconych przez ryby…

Dopływam do Brzeźna. Roztrącam wiosłem gęstwę, która rozrosła się na całej szerokości leniwego nurtu. Kurtka moknie. Spodnie mokną. Co i raz wycieram okulary ze strąconych kropli. Ledwo co widzę w półmroku szuwarów. Kadłub skrzypi w sitowiu, trze o trzciny. Kiedy ustępują, muszę jeszcze przez dywan zbitych grążeli, zostawiając ślad na powrót. Opuszczam zarośla i płynę przez uwolnioną toń. Jest flauta. Mój ukochany stan jeziora. Wysiłek wiosłowania zmienia się w przyjemność. Ciało zalewają endorfiny. Wpadam w trans. Kajak trzyma kierunek. Zda się – ślizga po wodzie, zostawiając nieme fale za rufą. Krajobraz pełny symetrii. To co na górze – na dole. Ruch zamiera. Czas zamiera. Gwiazdy nade mną. Gwiazdy pode mną. Cała czystość we mnie. Świat piękny z przymglonym księżycem po pełni.

Czas się zapętla. Jestem w chwili „teraz”. Nieuchwytnej. Wszystko, czego doznaję, to przeszłość. Wiem, co będzie za chwilę, gdy kajakiem celuję w kolejny ciasny zakręt Łyny, spoza którego dobiega następna wokaliza nabuzowanego jelenia. Lecz sama myśl o tym, co będzie, należy już do przeszłości. Przyszłość jest nieokreślona. Jeśli wydaje się, że ją przewidujemy, to samo przewidywanie jest już aktem przeszłości. Czas płynie. Tylko czy jest skutkiem wzrostu entropii, jak twierdził Eddington, czy skutkiem rozszerzania się wszechświata, jak twierdzi Richard Muller w „Fizyce czasu”? A może wypadkową zjawisk kwantowych, w których czas cząstek materii płynie naprzód a czas cząstek antymaterii wstecz?… Szymborska spostrzegła:

Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości. Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją. Kiedy wymawiam słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.

Pomruki byków takie, że przestrzeń wydaje się ogarnięta wstrząsami ziemi. Masują wyobraźnię…

 


Świt egzotyczny. Łuna na wschodzie w kolorach. Rykowisko nie ustaje. Sowy wtórują. Dołączają bąki, dudniąc niskimi nutami. Dołącza pobudzony pies. Ujada basem, zagłuszając rykowisko… Uświadamiam sobie, że w sąsiedztwie jeziora, oprócz gospodarstwa nad przejmą między Brzeźnami, są jeszcze jakieś siedliska na południu pod Likusami…

Jestem sam na środku jeziora. Świt wciąż nie nastaje. Zaspane perkozy snują się po wodnej płaszczyźnie. Bobry wystawiają głowy i węszą dokoła. Zmierzam pod półwysep, gdzie spodziewam się swobodniejszej toni. Opadająca woda obnaża jednak mierzwę zamierających wodorostów. Nic już nie jest oczywiste. Znajome kąty wypełniają kępy rozplenionego sitowia, pałki wąskolistnej, trzcin. Krążę między nimi jak w labiryncie. Czasem przebijam się mimo. Grzęznę coraz bardziej w mierzwie. Chwytam naręcza opornych łodyg i ciągnę za nie, przesuwając kajak o centymetry. Już mi obojętna woda pryskająca z liści i łodyg. Wiosło coraz mniej przydatne. Szukam korytarza, którym dotrę do zmurszałego pomostu. Nie widząc go przez gęstwę, brnę w kierunku plamy wody w tle. W końcu jest. Krępujące sitowie za plecami. Wyciągam aparat z pokrowca. Łudzę się, że będzie przydatny. Nie jest.

Przepływam przez Brzeźno Małe w poprzek. Celuję w przejście do Jeziora Krzyże. Pod kajakiem błoto i mierzwa ujścia. Łyna zabiedzona po kilkutygodniowej suszy. Przedostawszy się na swobodniejszy nurt, wiosłuję wzdłuż łęgu po obu stronach. Toń cicha. Żadnych zawirowań, zmarszczek. Nie czuję podmuchów na twarzy. Wbijam się zarośla zasłaniające jezioro. Utknąwszy w plątaninie łodyg, cofam się pod brzeg. Szukam innej drogi. Przeciskam się między kępami jeżogłówki a czuprynami turzycy okupującej podmokłe krawędzie. W końcu odzyskuję swobodę ruchów. Jestem cały mokry. Wilgoć już mnie nie rusza. Byle aparat działał. Bylebym widział świat przez okulary.



 

Wpływam na ostatni odcinek Łyny przed jej źródłami. Wiem już, że nie dopłynę do starej poręby pod Orłowem, gdzie zwykłem zawracać zniechęcony widokiem pni zawalających rzekę w olsie. Łyna zarosła w tym roku bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd po niej pływam. Kępy turzyc zamykają prześwit. Dziób kajaka grzęźnie. Ogarnia mnie zielona kalecząca sierść. Wbijam pióra wiosła w zwarte ściany lancetowatych liści. Odpycham się. Burty skrzypią. Świat kurczy się do mokrego korytarza i nieba nad głową. Przebiwszy się do leśnego brzegu, z ulgą wiosłuję. Dolina otwiera się przede mną. Perspektywę wieńczy orłowskie wzniesienie, charakterystyczny zwornik krajobrazu. Zaczyna się misterium świtu. Rykowisko dzieje się jednak z dala od rzeki. Jelenie nie kwapią się w dolinę. Dzików też nie słychać. W gęstwie porastającej brzegi zaczyna się jakiś ruch. To ptasi popiskujący drobiazg. Niewidoczny. Tylko wierzchołki trzcin drżą. Wiosłem odgarniam pasemka wodorostów, kępy pływającej trawy, niezapominajki, wodną miętę, która pod dotykiem wydziela gęsty aromat. Staram się omijać zakątki obwieszone misternymi sieciami pająków. Pajęcze nici obwieszone kroplami rosy ciążą ku wodzie. Księżyc się złoci w promieniach niewidocznego słońca. Nieopodal jego tarczy przelatuje klucz gęsi, zmierzając na południowy zachód. Ptaki krzyczą. Ich wołanie tęskne. Wspierają się w kluczu… A w głowie uparta myśl:

- Jakim zjebem trzeba być, by strzelać do dzikich ptaków w jesiennych przelotach?

 




Na wysokości strumienia odwadniającego mokradło między Likusami a Orłowem zawracam. Jeżogłówka zawłaszczyła całe koryto Łyny, nie zostawiając miejsca na kajak. Ów widok odstręcza. Nurt płytki, gęstwa, do zasieków w olsie ponad pół kilometra, szarość spowijająca dolinę… wszystko to obietnicą trudu uciążliwszego od przeprawy przez przejmę między Brzeźnami. I te sieci krzyżaków łąkowych rozwieszone na gałęziach łozy, na łodygach i liściach tataraku, jeżogłówki, trzcin, brązowiejących liści wodnego szczawiu…, urzekająco misterne, delikatne niczym oddech zabłąkanego wiatru, istne dzieła fraktalnej architektury. Nie sposób zrozumieć przemyślności pająków, jeśli nie potrafimy przeniknąć ich świadomości.

 



Łyna niesie kajak obok rozległej kępy szarej wierzby i olch w zakolu. Nieraz fotografowałem w jej otoczeniu łanie z młodymi, koziołki, lisy. Dzisiaj jednak jest pusto. Żurawie krzyczą spod lasu i zmurszałej ambony, która runęłaby, gdyby nie podpierające brzozy pod stokiem doliny. Nade mną szybuje bielik. Zmierza nad jezioro. Jego lotki ubarwione wschodzącym słońcem. Nadal jednak tkwię w półmroku. Księżyc ani myśli zajść. Przybiera odcień błękitu. Mijam porzucone żerowisko bobrów. Kikuty zgryzionych pni poszarzały. Strużyny wokół rozpadły się w próchno. Stok w cieniu olsu i sosen zazielenił się siewkami i odrastającą trawą. Helokrenowe wysięki zamarły, ustępując nasączonemu błocku. Susza wróciła mimo lipcowych ulew towarzyszących burzom i huraganom. Gdyby nie wodorosty wypełniające toń Łyny, kajakiem bym nie popłynął… Znowu przeciskam się przez korytarz z wybujałych fryzur ostrej turzycy. Płoszę ptasi drobiazg, który migocze nad zaroślami, nieśmiało kwiląc. Nie daje się uchwycić obiektywem. Przemoczona kurtka ciąży. Spodnie na skroś wilgotne. Okulary zachlapane. Dłonie pokaleczone turzycą; ich krawędzie tną niczym papier…

 



Tutaj trzeba w lewo

Wydostawszy się z krępującej sierści Łyny, wypływam na jezioro. Wprost na łabędzia na środku rozlewiska. Urzeka urodą w złotej godzinie. Ściągam kurtkę. Paruje w promieniach słońca. Wschód nie jest spektakularny. Zabrakło mgły, tworzywa nastroju, i obłoków na niebie. Pod łanem pałki wąskolistnej przechadza się biała czapla. Zjawiskowa. Nie podpływam dla bliższych ujęć. Wystarcza mi kameralność wrażeń na środku jeziora w promieniach słońca wychylającego się spoza horyzontu postrzępionego koronami sosen i świerków.

 




Rykowisko cichnie. Światło koi pobudzone byki. Sowy milkną. Zmienia się nastrój. Pomny niedawnej przeprawy przez zasieki oczeretu zbliżam się do wąskiego toru swobodnej wody pod brzegiem i płynę ku leniwej rzece przejściu na Małe Brzeźno. 



 

Fotografuję las w złotej godzinie. W jego wnętrzu cisza i bezruch. Wypatruję saren, lecz dzisiaj nie zeszły ku ziołom i lustrzanej wodzie. Mijam zamarłą olchę. Pozbawioną listowia. Niebawem jej pień przełamie się i spadnie do wody, zmieniając się w czatownię dla zimorodków. Wypływam w lewe ramię ujścia oddzielone wyspą oczeretu od drugiego zarośniętego. Pcham się przez dywan pożółkłych grążeli, kierując się w stronę zapadniętego pomostu. 

 




Bielik wciąż nade mną. Siwa czapla nad drzewami otulającymi siedlisko nad międzyjeziorną cieśniną. Kormorany snują się w plamie słońca i woalu wznieconej mgły. Para kruków leci w kierunku słońca tańcząc wokół siebie…

 





Wpływam w korytarz między pomostem a sitowiem. Tutaj łatwiej, chociaż wiosło więźnie w zrudziałych łodygach. Błądzę w labiryncie pałki, trzcin, szukając swobodniejszej wody. Nie próbuję pomny nocnych wrażeń przepływać przez zwartą mierzwę. Zatoka Dużego Brzeźna otwiera swoje wnętrze. Oswobadzam się z uścisku zarośli. Wiosłuję. Kajak odzyskuje wigor. Cień nadal głęboki. Olchy przepuszczają pasma światła. Wypływam pod całą jaskrawość. Po nocy oczy łzawią. Mrużę powieki. Wciskam na głowę czapkę z daszkiem. Próbuję fotografować rozgadane perkozy, łabędzie w południowej zatoce, białe czaple lecące ku słońcu, klucze dzikich kaczek trzepoczących nad trzcinami skrywającymi kolejny odcinek Łyny. Kontrasty jednak dokuczliwe. Ulgę odczuję, wpłynąwszy w oczerety i szuwary. Nie ma już jaskółek ani szpaków. Słyszę tylko wszędobylskie dzięcioły. Czarne i zielone. Poznaję po śpiewie podobnym do kwilenia dziecka, które zabłądziło…

 






Rzeka niesie łagodnie przez zakręty, w sąsiedztwie porzuconego żeremia i kępy kaliny obsypanej jagodami, nad kolonią słodkowodnej gąbki, obok korzeni wybujałych olch, wykrotów brzóz, wzdłuż łanów trzciny skrywającej perkozki i łyski… Chwytam w kadr krzyżówki wygrzewające się w promieniach słońca, kredowy brzeg pod olchowym łęgiem, łanami dzikiej tawuły, kępami paproci. Z wnętrza łęgu dobiega hałas zwierząt przeprawiających się przez błoto i zarośla. Słucham ostatnich popisów jeleni w lesie za bagnem… Spoglądam na bielika, który wciąż towarzyszy mi do Morza. Dopiero tam zawraca nad Brzeźno…

 










A jednak nostalgia. Dopada w chwili, w której przypominam sobie, że to ostatnie godziny lata. Jesień jest piękna – w słońcu. W słocie martwi, dopełniając cykl roku. Zmysły gasną. Światła coraz mniej… Fotografuję zamyślone czaple siwe i białe, nurogęsi uganiające się za rybami na płyciznach, krzyżówki śpiące pod brzegami wśród wykrotów i omszałych pni, rzeźby bobrów… Przepatruję wnętrza boru na nadjeziornych skarpach, nasycone złotą godziną. Księżyc rozpuścił się w błękicie. Gwiazdy pogasły… Rykowisko ucichło. Jakbym się od niego oddalił. Ulegam uwagom Mahlera do trzeciej części II Symfonii Resurrection o nieustannym ruchu i niezrozumiałej krzątaninie życia – „Jak ruchy tańczących postaci we wspaniale oświetlonej sali balowej, na którą patrzysz z ciemności nocy, a z takiej odległości, że muzyka jest niesłyszalna… Życie może wydać się bezsensowne (…)”.

Kiedy o tym myślę, jestem coraz bardziej przekonany o konieczności zmiany kalendarza łowieckiego. Myśliwi nie mogą być częścią tego spektaklu. To zajęcie niegodne w XXI wieku. Zgryźliwie wyobrażam sobie byka nachodzącego napompowanych testosteronem myśliwych baraszkujących z żonami, kochankami i pytającego przymilnie:

- Strzelić w główkę, w komorę, w miękkie czy w przyrodzenie?

 



Skąd w myśliwych przekonanie, że zabicie byka czy łani w porze rykowiska, jest piękne? Strzał zabija piękno. Upokarza ofiarę wstrętnym aktem bezcelowej śmierci. Wieniec na wypreparowanej głowie przytwierdzonej do ozdobnej deski z dębu na ścianie nie jest substytutem jakiegokolwiek ożywionego piękna. Po ofierze zostają śmierdzące wnętrzności, nie nadające się do jedzenia mięso z odorem piżma i testosteronu, gnijąca organiczna materia pozbawiona duszy, całego bogactwa życia emocjonalnego, wrażliwości, empatii, inteligencji pozwalającej pielęgnować związki rodzinne i żyć w środowisku w zgodzie z naturą i otaczającym Wszechświatem…

 








Wracam. Ranek już nie rześki. Temperatura rośnie. Wiatru na lekarstwo. Kajak mknie przez wrześniowy Kiernoz. Słyszę kwilenie perkozów, gaworzenie dorastających łabędzi, gadanie kaczek i kormoranów. Rykowisko przechodzi w stand by. Pozostają obrazy do zarejestrowania: jeziornej tafli pod niezmąconym błękitem; kępy brzóz nad ujściem, z których te wyschnięte i pozbawione kory podnóżkiem dla czapli i błotniaków; perkozów na środku tafli dokarmiających podrastającą młodzież, która natarczywie kwili; kormoranów czyniących toaletę w świetle słońca; startujących krzyżówek złapanych obiektywem w ułamku sekundy; łąk – scenerii nocnego rykowiska; panoramy Kurek zza wyspy; egzotycznych kęp tataraku i kwitnącego szaleju; mostu nad rzeką z resztkami jaskółczych gniazd pod przęsłem…

 






Kiedy wysiadam z kajaka i wybieram klamoty, by je zanieść do samochodu, dociera do mnie sens porady Igora Newerlego udzielonej Markowi Hłasce:

Jeśli pan chce coś napisać, niech pan o tym opowiada. Wszystkim. To nieważne, czy pana ludzie rozumieją, czy nie. Niech pan mówi; za każdym razem opowiadając, musi pan budować swoją historię od początku do końca; po jakimś czasie zrozumie pan, które elementy są ważne, a które nie. Chodzi o to, aby pan sam to umiał sobie opowiedzieć.”

 












Zaczynam rozumieć po zwierzeniu Hłaski w „Pięknych dwudziestoletnich”, dlaczego Newerly napisał tak mało. Jego książki wyróżnia niesamowita płynność narracji. Każde słowo znaczące. Każde na swoim miejscu. Osadzone holistycznym entourage’ou literackiej materii. Nie mógł napisać „Wzgórza błękitnego snu” i „Zostało z uczty bogów” bez pomocy Puszczy Janśborskiej, w której osiadł był (w Zgonie nad Mokrym) w ostatnich latach swego życia. Tuż obok Krutyni – rzeki, która mnie nieuleczalnie zaczarowała. Mocniej niż Łyna później.

 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz