O rykowisku wieszczą wszyscy foto-zapaleńcy, gdy usłyszą pierwsze
pomruki byków. Dlatego nie przyłączyłem się chóru piewców. Postanowiłem coś
napisać, kiedy rykowisko ucichło z początkiem października. To wrażenia z
kajakowego spaceru w górę Łyny. Było na Łynie jak zwykle niezwykle.
Bociany odleciały z Przykopu 11 sierpnia. Bez pożegnania. Ostatni
raz w tym roku zobaczyłem je podczas sejmikowania na skoszonej łące. Klekotały
jak najęte. Nazajutrz zapanowała cisza. Gniazda opustoszały. We wrześniu
pojawiły się na nich czupryny trawy.
Kilka dni później, w połowie sierpnia, usłyszałem rykowisko.
Zaczęło się mocnym akordem mimo podzwrotnikowej nocy. Księżyc sunął przez
niebo, rozświetlając krajobraz. Wieczorami i o świcie zaczęły przelatywać
pierwsze klucze dzikich gęsi. Ich krzyk niósł się w przestrzeń, wzniecając
uczucie nostalgii.
Sierpień to miesiąc, od którego czuję narastającą depresję. Wiem,
że wiosenne wzmożenie w naturze to kolejny etap przeszłości, a lato jest już na
wydechu. I nawet upał czy noc z podzwrotnikową temperaturą nie sprawią, że to
nabrzmiewające przeczucie zaniknie chociaż na kilka dni. Żurawie zaczynają
sposobić młode do rodzinnej a potem stadnej wędrówki. Jeszcze krzyczą na
polach. Dłużej niż bociany klekocą przed pożegnaniem.
Ostatnia upalna noc wrześniowego lata. Budzi mnie.. rykowisko.
Codziennie od tygodni. Zaczęło się podzwrotnikową nocą 16 sierpnia. Już nie
trwam w fałszywym przeświadczeniu, że byki wpadają w testosteronową euforię pod
wpływem przymrozku i w świetle księżyca. Było ciepło. Księżyc po pełni
rozjaśniał niebo, gasząc Drogę Mleczną. Oświetlał pokój. Nie musiałem zapalać
światła.
Jechałem przez las. W świetle reflektorów zobaczyłem zająca a
potem lisa. Zwierzęta przebiegły jezdnię w poprzek, zmuszając do awaryjnego
hamowania. Jelenie słyszałem przez otwarte okno. Buszowały na leśnych polanach.
Nad Łyną w Kurkach nie ma mgły, chociaż czuję wilgoć w powietrzu.
Łąka za płotem pusta. Księżycowa poświata nie zwabiła zwierząt. Dotarłszy do
kajaka na trawie, nasłuchuję kolejnego rykowiska. Jelenie błądzą gdzieś nad rzeką
w Ząbiu, hałasują nad Kiernozem Wielkim. Woduję kajak nieopodal trzcin. Śpiące
łabędzie majaczą na mieliźnie po drugiej stronie nurtu. Kieruję się pod prąd między
uśpione domy na brzegach i zbutwiałe od wilgoci budki kempingowe nad samą wodą.
Wiosłuję w stronę mostu. Jaskółki już nie nocują w gniazdach przyklejonych do dźwigarów
przęsła. Za mostem ogarniają mnie trzciny. Omijam ujście Marózki. Szarpię się z
mierzwą martwych wodorostów w prześwicie rzeki. Wypływam na jezioro. Oglądam
wieś pod kopułą bezchmurnego nieba z nieśmiałą plamą brzasku na północy i
wschodzie. Cisza zadziwia kiedy w głowie wspomnienie wiosennego Kiernoza,
scenerii rozbuchanego spektaklu mazurskich godów wodnego ptactwa i płazów.
Księżyc przegląda się w lustrze. Żadnej zmarszczki na wodzie.
Krajobraz wydaje się jasny, jednak aparat odmawia posłuszeństwa. Zabrakło
podświetlonych obłoków. Mogę tylko nagrywać napompowane testosteronem byki. Ich
godowa pieśń dobiega z każdej strony jeziora. Wstrząsa powietrzem. Masuje
serce. Pobudza zmysły. Sięgam po wiosło. Płynę wzdłuż ciemnego garbu wyspy,
roztrącając dziobem mierzwę wodorostów i czupryny osoki aloesowatej. Nad głową
przelatują nietoperze. Z szuwarów z łopotem skrzydeł podrywa się czapla. Kracze
chrapliwie. Znika za drzewami. I znowu jest cicho. Słychać tylko plusk wiosła…
I oto kanał w trzcinach między zarośniętym bagnistym cyplem wyspy a występem
brzegu; i oto otwarta przestrzeń jeziora… Kajak kroi czarną wodę. Fala od
dziobu rozprasza odbicie księżyca…
Obracam się na północ. Brzask nad Kurkami lada jaki. Aparat jednak
reaguje. Kilka szybkich ujęć ciut rozjaśnionego nieba i jego odbicia w
jeziornej tafli w obramowaniu czarnych wzniosłych brzegów. To wszystko, co
udaje się sfotografować przed dalszą wędrówką w noc. Następne zdjęcia zrobię
dopiero za Brzeźnem Wielkim…
Wpływam w Łynę między Kiernozami. Spektakl trwa w najlepsze.
Jelenie coraz bliżej. Spodziewam się ich na zakolu, na pochyłej łące pod sosnami,
w miejscu, w którym przed laty w towarzystwie Małgosi fotografowałem z kajaka
łanie z młodymi ogryzające wierzbowe liście i zioła w leśnym poszyciu. W
ciemnościach niewiele widać. Obydwa zarośnięte brzegi puste. Żadnego ruchu w
oczerecie, w łozie, przekwitłych dziewannach…
Nieopodal kępy kaliny pływa bóbr. Dostrzega mnie, gdy wiosłem
popycham kajak w przejście na Mały Kiernoz. Nurkuje. Rozbryzg spod płetwy
ogonowej sięga twarzy. Śmieję się w duchu. Drugi bóbr pozdrawia mnie nieopodal
zmurszałej kładki. Nurkując rozpycha z impetem trzciny. Wypływam na jezioro.
Kajak trze o liście nenufarów. Jest ich mniej niż w sierpniu. To skutki
odchodzącego lata. Jesień nadejdzie za kilka godzin. Od osrebrzonej łąki za
jeziorem, znad pasemka mgły wzdłuż szuwarów, dobiega godowy zaśpiew kolejnego
byka. Z lasu pod Brzeźnem Łyńskim i po przeciwnej stronie rozlewiska odpowiadają
konkurenci.
Jezioro w bezruchu. Kajak kroi aksamit nieprzeniknionej wody.
Księżyc góruje na bezchmurnym niebie. Jego odbicie faluje obok burty. Kieruję
się ku światłom domów nad stawami wzdłuż rzeki. Flauta sprzyja wysiłkowi.
Niebawem czuję opór pod kajakiem. To zarośnięta mielizna. Wodorosty zwieszają
się z piór wiosła. Srebrzą się w świetle księżyca. Celuję w jaśniejsze pasmo
wody między trzcinami. Nurt słaby. Rzeka zabiedzona. Susza. Przebijam się pod
olchy, w cień, gdzie niewiele widać. Płoszę jakąś pokaźną rybę. Ucieka w
popłochu, wzniecając hałas. Nie ma gdzie się skryć. Dostrzegam kontur grzbietu,
zanim zanurzy się w zagłębieniu dna… I znów nastaje cisza…
Śnię na jawie. Księżyc przewodnikiem, gdy skręcam na południe.
Ciepła noc. Delikatne powiewy od mostu. Bobry uciekają sprzed dziobu. Rozbryzgi
wody… Pod przęsłem nawet nie pochylam głowy. Wiosło zahacza kamienie na
płyciźnie… Kajak siłą inercji przenosi na drugą stronę…
Za mostem krótki odpoczynek. Wpycham dziób na zatopiony konar i przywieram
burtą do kępy turzycy. Próbuję fotografować. Na nic starania. Tylko księżyc
pozwala uwiecznić srebrną facjatę, gdy utrzymuję w bezruchu aparat na kolanie
przez spowolniałe sekundy. Łyna w szpalerze olch, brzóz, osiki, wiklin,
świerków i sosen na drugim planie srebrzy się i łudzi namiastką kolorów. Mój
Lumix FZ 2000 nieczuły jednak na owe zaloty. Pozwala tylko nagrywać jelenie
depczące podmokłe brzegi i łamiące patyki w sąsiedztwie.
Zanurzam się w nocne cienie. Lawiruję między plamami księżycowego
światła. Kontur pękatej ryby ucieka znad piasku, wzniecając plusk i falę.
Przeciska się pod kadłubem kajaka. Ucieka w znane sobie zakamarki dna pod
butwiejącymi już liśćmi grążeli i gałęziami. Przepływam przez zakątek
zimorodków, pochylając się pod pniami olch. Przeciskam się między gałęziami starej
brzozy, której wykrot sterczy z brzegu. Odpycham się wiosłem od kępy kwitnącego
na butwiejącej kłodzie szaleju. Lawiruję między konarami czającymi się tuż pod
powierzchnią leniwego nurtu. Zostawiwszy ostatnie zabudowania, podążam za
odbiciem księżyca. Teraz on pokazuje drogę, obnażając wystające z wody kikuty
gałęzi i konarów, z których podrywają się czaple i dzikie kaczki. Tym razem
płochliwie, roznosząc strach kwakaniem i ochrypłym skrzeczeniem. Latem
tolerowały moją obecność. W przededniu jesieni już nie. Od tygodni nikt nie
kwapił się kajakiem, przyzwyczajenie więc osłabło. Wrócił instynkt.
Szarpiąc się na przeszkodzie z powalonego drzewa, słyszę plusk
przed sobą. Dźwięki narastają. W perspektywie rzeki dostrzegam cienie i
kontury. W plamie księżycowego światła pojawia się głowa zwieńczona imponującym
porożem. Obok przechodzą łanie. Roztrącana nogami i kopytami woda srebrzy się w
poświacie i w mroku rzecznej alei. Byk nie wydaje głosu. Idzie z rodziną w
poprzek nurtu, wspina się na podmokły brzeg między olchy i krzaki wikliny.
Słyszę trzask deptanych patyków i łamanych gałązek. Cienie i kontury znikają w
mierzwie. Kajak w końcu odzyskuje wigor zepchnięty z kłody. Znowu mogę
wiosłować w ciszy. Wokół ciężki zapach piżma. Wypełnia całą przestrzeń. Nic go
nie rozwiewa po przejściu jeleni…
Jestem na Morzu. Tak nazwano zarastające jeziorko. Pod wiosłem muł,
zamierające na zimę wodorosty, liście i grube korzenie grążeli. Nawet na środku
czuję opór mętnej toni. Wokół pustka. Obiektyw nie zbiera światła. Samotny
księżyc na bezchmurnym niebie marną latarnią. Płynę w poprzek w majaczące
ujście rzeki. Z trudem przepycham się przez mieliznę. Rykowisko trwa. Jelenie są
wszędzie. Ciemność pogłębia doznania. Wiosłuję z namaszczeniem. Nie chcę
zakłócać misterium. Płynę pod olchami po lewej ręce, trzymając się środka
uśpionego korytarza. Trzciny po prawej zdają się otrząsać pod naporem
porykiwania byków we władzy testosteronu. Rykowisko niczym symfonia. Rozmowy
byków płyną przez przestrzeń. Krótkie, urywane. Długie niczym wokaliza tenora.
Władcze. Grożące. Oznajmujące. Prowokujące. Niskie w tonacji niczym bas Ładysza
i jaśniejsze niczym tenor Kiepury… Jest ciepło. Noc pogodna. Kryształowa. Pełna
mistycyzmu. Czuję bezsilność, próbując dać rzeczy właściwą miarę właściwymi
słowy…
W nocy znajome kąty rzeki niepodobne do siebie widzianych za dnia.
Zwierzęta krążą wokół niewidoczne. Bobry buszują w mierzwie bagiennych brzegów.
Ryby uciekają przed kajakiem i wiosłem. Chwile zamieszania ustępują dłuższym
przerwom pozornego spokoju. Do misterium rykowiska dołączają puszczyki.
Uświadamiam sobie, że ostatni raz słyszałem je w Łajsie wiele lat temu, gdy
gniazdowały w starych lipach tuż przy naszym domu. Ich głosy dobiegają zewsząd.
Dlaczego dopiero teraz? Przypadek? Księżyc i bezwietrzna noc? Zasłuchany w
godowe odgłosy i pohukiwanie sów nie zwracam uwagi na przelatujące tuż nad
głową nietoperze. Migotają skrzydełkami na tle spopielałego nieba i księżycowej
tarczy, by w ułamku sekundy zniknąć w mroku łęgu. Kajak kroi bezgłośnie wodę,
roztrąca srebrzyste owale liści. Wiosłuję, starając się nie pluskać. Chłonę
misterium wzrokiem i słuchem. Wokół dominują odcienie czerni, światło samotnej
latarni na niebie, przebłyski srebra na zanurzonych w szarości rzeki łodygach i
liściach, na falach wznieconych przez ryby…
Dopływam do Brzeźna. Roztrącam wiosłem gęstwę, która rozrosła się
na całej szerokości leniwego nurtu. Kurtka moknie. Spodnie mokną. Co i raz
wycieram okulary ze strąconych kropli. Ledwo co widzę w półmroku szuwarów.
Kadłub skrzypi w sitowiu, trze o trzciny. Kiedy ustępują, muszę jeszcze przez
dywan zbitych grążeli, zostawiając ślad na powrót. Opuszczam zarośla i płynę
przez uwolnioną toń. Jest flauta. Mój ukochany stan jeziora. Wysiłek
wiosłowania zmienia się w przyjemność. Ciało zalewają endorfiny. Wpadam w trans.
Kajak trzyma kierunek. Zda się – ślizga po wodzie, zostawiając nieme fale za
rufą. Krajobraz pełny symetrii. To co na górze – na dole. Ruch zamiera. Czas
zamiera. Gwiazdy nade mną. Gwiazdy pode mną. Cała czystość we mnie. Świat
piękny z przymglonym księżycem po pełni.
Czas się zapętla. Jestem w chwili „teraz”. Nieuchwytnej. Wszystko,
czego doznaję, to przeszłość. Wiem, co będzie za chwilę, gdy kajakiem celuję w kolejny
ciasny zakręt Łyny, spoza którego dobiega następna wokaliza nabuzowanego
jelenia. Lecz sama myśl o tym, co będzie, należy już do przeszłości. Przyszłość
jest nieokreślona. Jeśli wydaje się, że ją przewidujemy, to samo przewidywanie
jest już aktem przeszłości. Czas płynie. Tylko czy jest skutkiem wzrostu
entropii, jak twierdził Eddington, czy skutkiem rozszerzania się wszechświata,
jak twierdzi Richard Muller w „Fizyce czasu”? A może wypadkową zjawisk
kwantowych, w których czas cząstek materii płynie naprzód a czas cząstek
antymaterii wstecz?… Szymborska spostrzegła:
„Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już
do przeszłości. Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją. Kiedy wymawiam słowo
Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.”
Pomruki byków takie, że przestrzeń wydaje się ogarnięta wstrząsami
ziemi. Masują wyobraźnię…
Świt egzotyczny. Łuna na wschodzie w kolorach. Rykowisko nie
ustaje. Sowy wtórują. Dołączają bąki, dudniąc niskimi nutami. Dołącza pobudzony
pies. Ujada basem, zagłuszając rykowisko… Uświadamiam sobie, że w sąsiedztwie
jeziora, oprócz gospodarstwa nad przejmą między Brzeźnami, są jeszcze jakieś
siedliska na południu pod Likusami…
Jestem sam na środku jeziora. Świt wciąż nie nastaje. Zaspane
perkozy snują się po wodnej płaszczyźnie. Bobry wystawiają głowy i węszą
dokoła. Zmierzam pod półwysep, gdzie spodziewam się swobodniejszej toni.
Opadająca woda obnaża jednak mierzwę zamierających wodorostów. Nic już nie jest
oczywiste. Znajome kąty wypełniają kępy rozplenionego sitowia, pałki
wąskolistnej, trzcin. Krążę między nimi jak w labiryncie. Czasem przebijam się
mimo. Grzęznę coraz bardziej w mierzwie. Chwytam naręcza opornych łodyg i ciągnę
za nie, przesuwając kajak o centymetry. Już mi obojętna woda pryskająca z liści
i łodyg. Wiosło coraz mniej przydatne. Szukam korytarza, którym dotrę do
zmurszałego pomostu. Nie widząc go przez gęstwę, brnę w kierunku plamy wody w
tle. W końcu jest. Krępujące sitowie za plecami. Wyciągam aparat z pokrowca.
Łudzę się, że będzie przydatny. Nie jest.
Przepływam przez Brzeźno Małe w poprzek. Celuję w przejście do
Jeziora Krzyże. Pod kajakiem błoto i mierzwa ujścia. Łyna zabiedzona po
kilkutygodniowej suszy. Przedostawszy się na swobodniejszy nurt, wiosłuję
wzdłuż łęgu po obu stronach. Toń cicha. Żadnych zawirowań, zmarszczek. Nie
czuję podmuchów na twarzy. Wbijam się zarośla zasłaniające jezioro. Utknąwszy w
plątaninie łodyg, cofam się pod brzeg. Szukam innej drogi. Przeciskam się
między kępami jeżogłówki a czuprynami turzycy okupującej podmokłe krawędzie. W
końcu odzyskuję swobodę ruchów. Jestem cały mokry. Wilgoć już mnie nie rusza.
Byle aparat działał. Bylebym widział świat przez okulary.
Wpływam na ostatni odcinek Łyny przed jej źródłami. Wiem już, że
nie dopłynę do starej poręby pod Orłowem, gdzie zwykłem zawracać zniechęcony
widokiem pni zawalających rzekę w olsie. Łyna zarosła w tym roku bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej, odkąd po niej pływam. Kępy turzyc zamykają prześwit.
Dziób kajaka grzęźnie. Ogarnia mnie zielona kalecząca sierść. Wbijam pióra
wiosła w zwarte ściany lancetowatych liści. Odpycham się. Burty skrzypią. Świat
kurczy się do mokrego korytarza i nieba nad głową. Przebiwszy się do leśnego
brzegu, z ulgą wiosłuję. Dolina otwiera się przede mną. Perspektywę wieńczy
orłowskie wzniesienie, charakterystyczny zwornik krajobrazu. Zaczyna się
misterium świtu. Rykowisko dzieje się jednak z dala od rzeki. Jelenie nie
kwapią się w dolinę. Dzików też nie słychać. W gęstwie porastającej brzegi
zaczyna się jakiś ruch. To ptasi popiskujący drobiazg. Niewidoczny. Tylko
wierzchołki trzcin drżą. Wiosłem odgarniam pasemka wodorostów, kępy pływającej
trawy, niezapominajki, wodną miętę, która pod dotykiem wydziela gęsty aromat.
Staram się omijać zakątki obwieszone misternymi sieciami pająków. Pajęcze nici
obwieszone kroplami rosy ciążą ku wodzie. Księżyc się złoci w promieniach
niewidocznego słońca. Nieopodal jego tarczy przelatuje klucz gęsi, zmierzając
na południowy zachód. Ptaki krzyczą. Ich wołanie tęskne. Wspierają się w kluczu…
A w głowie uparta myśl:
- Jakim zjebem trzeba być, by strzelać do dzikich ptaków w jesiennych
przelotach?
Na wysokości strumienia odwadniającego mokradło między Likusami a
Orłowem zawracam. Jeżogłówka zawłaszczyła całe koryto Łyny, nie zostawiając
miejsca na kajak. Ów widok odstręcza. Nurt płytki, gęstwa, do zasieków w olsie
ponad pół kilometra, szarość spowijająca dolinę… wszystko to obietnicą trudu
uciążliwszego od przeprawy przez przejmę między Brzeźnami. I te sieci krzyżaków
łąkowych rozwieszone na gałęziach łozy, na łodygach i liściach tataraku,
jeżogłówki, trzcin, brązowiejących liści wodnego szczawiu…, urzekająco misterne,
delikatne niczym oddech zabłąkanego wiatru, istne dzieła fraktalnej
architektury. Nie sposób zrozumieć przemyślności pająków, jeśli nie potrafimy
przeniknąć ich świadomości.
Łyna niesie kajak obok rozległej kępy szarej wierzby i olch w
zakolu. Nieraz fotografowałem w jej otoczeniu łanie z młodymi, koziołki, lisy.
Dzisiaj jednak jest pusto. Żurawie krzyczą spod lasu i zmurszałej ambony, która
runęłaby, gdyby nie podpierające brzozy pod stokiem doliny. Nade mną szybuje
bielik. Zmierza nad jezioro. Jego lotki ubarwione wschodzącym słońcem. Nadal
jednak tkwię w półmroku. Księżyc ani myśli zajść. Przybiera odcień błękitu.
Mijam porzucone żerowisko bobrów. Kikuty zgryzionych pni poszarzały. Strużyny
wokół rozpadły się w próchno. Stok w cieniu olsu i sosen zazielenił się
siewkami i odrastającą trawą. Helokrenowe wysięki zamarły, ustępując
nasączonemu błocku. Susza wróciła mimo lipcowych ulew towarzyszących burzom i
huraganom. Gdyby nie wodorosty wypełniające toń Łyny, kajakiem bym nie
popłynął… Znowu przeciskam się przez korytarz z wybujałych fryzur ostrej
turzycy. Płoszę ptasi drobiazg, który migocze nad zaroślami, nieśmiało kwiląc.
Nie daje się uchwycić obiektywem. Przemoczona kurtka ciąży. Spodnie na skroś
wilgotne. Okulary zachlapane. Dłonie pokaleczone turzycą; ich krawędzie tną
niczym papier…
|
Tutaj trzeba w lewo
|
Wydostawszy się z krępującej sierści Łyny, wypływam na jezioro. Wprost
na łabędzia na środku rozlewiska. Urzeka urodą w złotej godzinie. Ściągam
kurtkę. Paruje w promieniach słońca. Wschód nie jest spektakularny. Zabrakło
mgły, tworzywa nastroju, i obłoków na niebie. Pod łanem pałki wąskolistnej
przechadza się biała czapla. Zjawiskowa. Nie podpływam dla bliższych ujęć.
Wystarcza mi kameralność wrażeń na środku jeziora w promieniach słońca
wychylającego się spoza horyzontu postrzępionego koronami sosen i świerków.
Rykowisko cichnie. Światło koi pobudzone byki. Sowy milkną.
Zmienia się nastrój. Pomny niedawnej przeprawy przez zasieki oczeretu zbliżam
się do wąskiego toru swobodnej wody pod brzegiem i płynę ku leniwej rzece przejściu
na Małe Brzeźno.
Fotografuję las w złotej godzinie. W jego wnętrzu cisza i
bezruch. Wypatruję saren, lecz dzisiaj nie zeszły ku ziołom i lustrzanej
wodzie. Mijam zamarłą olchę. Pozbawioną listowia. Niebawem jej pień przełamie
się i spadnie do wody, zmieniając się w czatownię dla zimorodków. Wypływam w
lewe ramię ujścia oddzielone wyspą oczeretu od drugiego zarośniętego. Pcham się
przez dywan pożółkłych grążeli, kierując się w stronę zapadniętego pomostu.
Bielik wciąż nade mną. Siwa czapla nad drzewami otulającymi siedlisko nad
międzyjeziorną cieśniną. Kormorany snują się w plamie słońca i woalu wznieconej
mgły. Para kruków leci w kierunku słońca tańcząc wokół siebie…
Wpływam w korytarz między pomostem a sitowiem. Tutaj łatwiej,
chociaż wiosło więźnie w zrudziałych łodygach. Błądzę w labiryncie pałki,
trzcin, szukając swobodniejszej wody. Nie próbuję pomny nocnych wrażeń
przepływać przez zwartą mierzwę. Zatoka Dużego Brzeźna otwiera swoje wnętrze.
Oswobadzam się z uścisku zarośli. Wiosłuję. Kajak odzyskuje wigor. Cień nadal
głęboki. Olchy przepuszczają pasma światła. Wypływam pod całą jaskrawość. Po
nocy oczy łzawią. Mrużę powieki. Wciskam na głowę czapkę z daszkiem. Próbuję
fotografować rozgadane perkozy, łabędzie w południowej zatoce, białe czaple
lecące ku słońcu, klucze dzikich kaczek trzepoczących nad trzcinami
skrywającymi kolejny odcinek Łyny. Kontrasty jednak dokuczliwe. Ulgę odczuję,
wpłynąwszy w oczerety i szuwary. Nie ma już jaskółek ani szpaków. Słyszę tylko
wszędobylskie dzięcioły. Czarne i zielone. Poznaję po śpiewie podobnym do
kwilenia dziecka, które zabłądziło…
Rzeka niesie łagodnie przez zakręty, w sąsiedztwie porzuconego
żeremia i kępy kaliny obsypanej jagodami, nad kolonią słodkowodnej gąbki, obok
korzeni wybujałych olch, wykrotów brzóz, wzdłuż łanów trzciny skrywającej
perkozki i łyski… Chwytam w kadr krzyżówki wygrzewające się w promieniach
słońca, kredowy brzeg pod olchowym łęgiem, łanami dzikiej tawuły, kępami
paproci. Z wnętrza łęgu dobiega hałas zwierząt przeprawiających się przez błoto
i zarośla. Słucham ostatnich popisów jeleni w lesie za bagnem… Spoglądam na
bielika, który wciąż towarzyszy mi do Morza. Dopiero tam zawraca nad Brzeźno…
A jednak nostalgia. Dopada w chwili, w której przypominam sobie,
że to ostatnie godziny lata. Jesień jest piękna – w słońcu. W słocie martwi,
dopełniając cykl roku. Zmysły gasną. Światła coraz mniej… Fotografuję zamyślone
czaple siwe i białe, nurogęsi uganiające się za rybami na płyciznach, krzyżówki
śpiące pod brzegami wśród wykrotów i omszałych pni, rzeźby bobrów… Przepatruję
wnętrza boru na nadjeziornych skarpach, nasycone złotą godziną. Księżyc
rozpuścił się w błękicie. Gwiazdy pogasły… Rykowisko ucichło. Jakbym się od
niego oddalił. Ulegam uwagom Mahlera do trzeciej części II Symfonii Resurrection
o nieustannym ruchu i niezrozumiałej krzątaninie życia – „Jak ruchy
tańczących postaci we wspaniale oświetlonej sali balowej, na którą patrzysz z
ciemności nocy, a z takiej odległości, że muzyka jest niesłyszalna… Życie może
wydać się bezsensowne (…)”.
Kiedy o tym myślę, jestem coraz bardziej przekonany o konieczności
zmiany kalendarza łowieckiego. Myśliwi nie mogą być częścią tego spektaklu. To
zajęcie niegodne w XXI wieku. Zgryźliwie wyobrażam sobie byka nachodzącego
napompowanych testosteronem myśliwych baraszkujących z żonami, kochankami i
pytającego przymilnie:
- Strzelić w główkę, w komorę, w miękkie czy w przyrodzenie?
Skąd w myśliwych przekonanie, że zabicie byka czy łani w porze
rykowiska, jest piękne? Strzał zabija piękno. Upokarza ofiarę wstrętnym aktem
bezcelowej śmierci. Wieniec na wypreparowanej głowie przytwierdzonej do
ozdobnej deski z dębu na ścianie nie jest substytutem jakiegokolwiek ożywionego
piękna. Po ofierze zostają śmierdzące wnętrzności, nie nadające się do jedzenia
mięso z odorem piżma i testosteronu, gnijąca organiczna materia pozbawiona
duszy, całego bogactwa życia emocjonalnego, wrażliwości, empatii, inteligencji
pozwalającej pielęgnować związki rodzinne i żyć w środowisku w zgodzie z naturą
i otaczającym Wszechświatem…
Wracam. Ranek już nie rześki. Temperatura rośnie. Wiatru na
lekarstwo. Kajak mknie przez wrześniowy Kiernoz. Słyszę kwilenie perkozów,
gaworzenie dorastających łabędzi, gadanie kaczek i kormoranów. Rykowisko
przechodzi w stand by. Pozostają obrazy do zarejestrowania: jeziornej
tafli pod niezmąconym błękitem; kępy brzóz nad ujściem, z których te wyschnięte
i pozbawione kory podnóżkiem dla czapli i błotniaków; perkozów na środku tafli
dokarmiających podrastającą młodzież, która natarczywie kwili; kormoranów czyniących
toaletę w świetle słońca; startujących krzyżówek złapanych obiektywem w ułamku
sekundy; łąk – scenerii nocnego rykowiska; panoramy Kurek zza wyspy;
egzotycznych kęp tataraku i kwitnącego szaleju; mostu nad rzeką z resztkami
jaskółczych gniazd pod przęsłem…
Kiedy wysiadam z kajaka i wybieram klamoty, by je zanieść do
samochodu, dociera do mnie sens porady Igora Newerlego udzielonej Markowi
Hłasce:
„Jeśli pan chce coś napisać, niech pan o tym opowiada.
Wszystkim. To nieważne, czy pana ludzie rozumieją, czy nie. Niech pan mówi; za
każdym razem opowiadając, musi pan budować swoją historię od początku do końca;
po jakimś czasie zrozumie pan, które elementy są ważne, a które nie. Chodzi o
to, aby pan sam to umiał sobie opowiedzieć.”
Zaczynam rozumieć po zwierzeniu Hłaski w „Pięknych
dwudziestoletnich”, dlaczego Newerly napisał tak mało. Jego książki wyróżnia
niesamowita płynność narracji. Każde słowo znaczące. Każde na swoim miejscu.
Osadzone holistycznym entourage’ou literackiej materii. Nie mógł napisać
„Wzgórza błękitnego snu” i „Zostało z uczty bogów” bez pomocy Puszczy
Janśborskiej, w której osiadł był (w Zgonie nad Mokrym) w ostatnich latach
swego życia. Tuż obok Krutyni – rzeki, która mnie nieuleczalnie zaczarowała. Mocniej
niż Łyna później.