czwartek, 12 sierpnia 2021

Noc i świt na Łynie

Uwielbiam nocne kajakowanie. Także wtedy, gdy światło księżyca nie rozprasza ciemności, a gwiazdy gasną przesłaniane przez chmury. Na wodzie nie ma takiej czerni, że, choć oko wykol, nic nie zobaczysz. Zawsze coś odkłada się na światłoczułych pręcikach oczu. Zawsze da się coś wyczuć i usłyszeć. Pomaga też intuicja... 

 

 

 

Cisza na jeziorze zniewala. Kiedy trzy tygodnie wcześniej płynąłem między wyspą a przybrzeżnym lasem pochylającym się nad szuwarami, ptaki koncertowały tak, jakby lata początek. Dzisiaj jezioro milczało. Słyszałem plusk wody rozgarnianej wiosłem. Nic ponadto. Nawet wiatr zaspał. Dziób kroił zastygłą wodę. Fale zamierały w wodorostach ledwo odcinających się od tafli. Gdyby nie gwiazdy przebłyskujące między niewidocznymi obłoczkami, gdyby nie Wenus i jej odbicie przed dziobem, nie domyśliłbym się, że mijam wybujałe zielsko czyhające za burtą. Dopiero szuranie kajaka dawało znać, że pode mną coś nie tak…

Za cieśniną poczułem swobodę. Płynąłem po nieruchomym jeziorze. Dawałem się ukoić ciszy. Wpadłem w rytm. Połykałem ciemność. Z lewej majaczył kontur wyniosłej wyspy, z prawej ledwo widoczny brzeg. Wenus wskazywała kierunek. Ścigałem jej znikające od czasu do czasu odbicie. O drugiej w nocy świat milczał na dobre. Czułem się cokolwiek… nieswojo. Brakowało mi ptasich treli. Owej niekończącej się dyskusji. Brakowało gadania snujących się perkozów i dźwięcznych pokrzykiwań łysek zaplątanych w trzcinach. Rybom też się udzieliło. Nie chciały robić kręgów na wodzie. Obróciwszy się, ujrzałem tylko nieśmiałe pasemko poświaty… Nade mną Droga Mleczna z tysiącami mrugających gwiazd, wyraziste gwiazdozbiory, kreski płonących meteorów, a w głowie narastający głos Stuhra:

- Ciemność widzę, ciemność.

Nie wiem, kiedy znalazłem się w zatoce, której brzegi zbiegają się na kształt lejka do szerokości wpływającej rzeki. Ocknąłem się, gdy przy burcie wynurzył się bóbr. W tej samej sekundzie dał nura. Plasnął płetwą ogonową. Obryzgał wodą. Zacząłem się śmiać, przecierając w ciemności okulary. Tak bliskiego spotkania z bobrami jeszcze nie zaliczyłem. W odpowiedzi zewsząd dobiegły ostrzegawcze odgłosy uderzanej wody. Tych bobrów więcej. Cała familia oddawała się nocnym figlom. Hałas obudził czaple w oczerecie. Podrywały się z łopotem skrzydeł i chrapliwym wrzaskiem wypełniającym przestrzeń nad jeziorem i doliną rzeki. Pomyślałem:

- Nie pasuje cisza? To masz!

Ulotne cienie ptaków przelatywały na tle rozgwieżdżonego nieba. Czułem delikatne podmuchy wzniecone skrzydłami. Bobry zniknęły. Kręgi fal bujały odbiciami gwiazd. Czaple odleciały na dobre. Wracał bezruch i cisza. Próbowałem fotografować nocny krajobraz, lecz aparat odmówił współpracy...

 

Wpłynąłem w korytarz. Cisza trwała i trwała. Tylko plusk wody. Żadnego oddechu wiatru. Nurt pod kajakiem – jakby go nie było. Wenus na posterunku wskazywała kierunek. Póki szlak nie odbił w lewo. W ciemności widziałem jedynie zarysy kształtów. Szare pręciki w oczach wciąż działały. Przystanąwszy na chwilę pod brzegiem, spróbowałem ponownie fotografować. Brzask nad gałęziami wysuszonej łozy nie pomagał. Automatyka domagała się flesza. Zrezygnowałem. Przecisnąłem się środkiem czarnej wstęgi wody w korytarzu ze zgaszonych szuwarów i trafiłem na kolejne jezioro…

Pierwszy raz wypróbowałem nocną wędrówkę, mając naście lat. Popłynąłem z Borowskiego Lasu w kierunku Babięt (szlakiem górnej Krutyni) zwabiony księżycem w pełni. Jakoś tak pod koniec lipca. Najpierw najadłem się strachu, przepływając pod niewidocznym w ciemnościach mostkiem na Sobiepance. Obawiałem się i ludzi, i wyimaginowanych mar utopców, o których naczytałem się w warmińskich i mazurskich bajaniach... Pod przęsłem utknąłem na płyciźnie. Musiałem odpychać się nogą od żwiru, zamieniając kajak w hulajnogę. Potem lawirowałem w zapamiętanych ciasnych zakrętach. Księżyc nie przenikał przez listowie łęgu. A mimo to nie uderzyłem w brzeg, nie wpadłem na głazy, nie utknąłem w korzeniach… Wypłynąwszy na Kujno, złapałem rytm. Kipiałem energią. Połykałem przestrzeń... Potem kolejny odcinek rzeki, Grabówka, wryty w pamięć po wielu wcześniejszych wycieczkach, jezioro Dłużec za kolejnym mostem drogowym, następna przejma… Przemknąłem między wyspami Jeziora Białego, odwalając skiby wody. Wypatrzywszy wejście do Ganckiej Strugi w obniżeniu ściany boru nad wodą (osrebrzone przez księżyc), spływałem jej nurtem przez ciasny wąwóz przełomu, dalej między rozlewiskami podmokłej doliny. Meandry snuły się od jednej ściany lasu wbiegającej klinem na łąki do drugiej. Księżyc wydobywał z otoczenia barwy. Gancka Struga pachniała. Zanurzywszy się w bór, dotarłem do drewnianego wówczas mostku, pod którym kajak ledwo się mieścił. Przepłynąłem pod nim z duszą na ramieniu. W ciemnościach bałem się mamunów i kłobuków, którym wyobraźnia przypisywała złowieszcze zdolności… W końcu ukazał się Gant. Zastygły w modlitwie ciszy… Odłożyłem wiosło. Kajak płynął jeszcze siłą inercji, nie skręcając, póki nie utknął na środku jeziora między ścianami wyniosłego boru… Wtedy znieruchomiałem. Zapatrzyłem się w odbicie księżyca. Śniłem z otwartymi oczami. Jakbym wstrzymał oddech… Ocknąłem się o świcie, poczuwszy zimny podmuch. Wtedy właśnie nadeszło załamanie pogody. Wracałem pod wiatr i falę. Entuzjazm nocnego pływania uszedł. Wraz z nim na Jeziorze Białym uszła energia. Na Kujnie przechodziłem kryzys. Flanelowa koszula nie chroniła już przed niespodziewanym zimnem z północy… Rano nad Borowskim Lasem przewalały się tumany polarnych chmur…


Przez kolejne jezioro przepłynąłem prowadzony nocnymi światłami Brzeźna. Noc niechętnie ustępowała znad wody. W konturach przeciwległego brzegu usiłowałem odczytać następne ujście rzeki. Między światłami a coraz wydatniejszą kępą leciwych brzóz, strażnicy czapli i błotniaków. I to rozlewisko pokonałem jak w transie. Woda zdawała się nie stawiać oporu. Jezioro było puste. Pozbawione mgły. Utknąłem w samym ujściu rzeki. Oderwane od dna wodorosty zaczopowały cały prześwit. Przytuliłem się do trzcin, gdzie mierzwa uleglejsza. Tam przebrnąłem na swobodniejszy nurt. Popchnąłem kajak w mrok pod olchy. Popłynąłem w zakręty. Kaczki uciekały sprzed dziobu, zamiast kryć się w rowach odwadniających łąki i przyległe stawy. Szurając o niewidoczne gałęzie, rozpychając trzciny na środku rzeki, pochylając się pod gałęziami krzaków i drzew, dotarłem do mostu. Musiałem położyć się kajaku. Rzeka wezbrała, zostawiając pod przęsłem niewielki prześwit.


Zanurzyłem się w mrok olsu. Rozpychałem liście nenufarów, które rozpanoszyły się w rzece, nie zostawiając swobodnego korytarza. Szorowałem spodem kajaka o pnie, gałęzie, zarośla. Kluczyłem między powalonymi drzewami. Po ostatnich opadach przybyło przeszkód. Brnąłem przez ciemne komysze. Nie ustawałem, chcąc zaznać wschodu słońca w górze rzeki za ostatnim (pierwszym patrząc z nurtem) jeziorem na szlaku. Aparat bezczynnie wisiał na szyi. Noc narzucała swoje prawa. Łęg na brzegach milczał. Żadnych zwierząt, ptaków. Żadnego ruchu ryb. Jakby ich nie było. Tylko ja, kajak, wiosło i ospałe myśli. Przeszkody przed kolejnym jeziorem też się pochowały w wezbranej wodzie. Przepływałem pod pochylonymi olchami, które uległy ostatnim deszczom. Brzegi rozmiękły. Łabędzie odpłynęły na Morze, ustępując z drogi. Przepchnąłem kajak przez zarośniętą taflę. Wiosło grzęzło w mierzwie. Nic nie przyciągało uwagi poza milczącym jeziorem. Potem ospały nurt, zakręty, meandry w dojrzałej dżungli łęgu, dywany grążeli, kępy tataraków i turzycy oderwane od rozmytych brzegów i osłabionego oczeretu... Wszystko takie nierealne…

Jak podczas powrotu kajakiem z Piszu do Warszawy. Podczas nocnej ulewy, która dopadła mnie za Różanem, nie dając czasu na rozstawienie namiotu, by przeczekać. Wtedy pomyślałem:

- Trudno. Płynę dalej.

Egipskie ciemności. Rzadkie światła wiejskich zabudowań w oddali. Prąd rzeki uregulowany kamiennymi ostrogami. Szum deszczu. Plusk wody swarzącej się na przybrzeżnych przeszkodach… Płynąłem środkiem, pijąc kawę z termosu. Tej nigdy sobie nie żałowałem. Potem doszła burza z błyskawicami, od czasu do czasu uświadamiając mi, gdzie jestem. Byłem nieprawdopodobnie skupiony. Zamyślony. Nie odczuwałem strachu, a powinienem. Przed świtem ugodził mnie snop światła. Pchacz popychał barkę pod prąd. Reflektorami omiatał całą szerokość Narwi, zamieniając noc w dzień. Co za wrażenie! Odsunąłem się pod brzeg. Fala od składu zabujała kajakiem… Ujrzałem w całej krasie wszystkie rzeczne przeszkody grożące wypadkiem. Jednak żadnego zwątpienia. Po ciemku też je widziałem, a właściwie wyczuwałem radarem intuicji. Nic nie było w stanie odwieść mnie od zakończenia wyprawy w Ryni nad Zalewem Zegrzyńskim o świcie… Dzisiaj bym się nie odważył… Byłem wtedy o wiele silniejszy. I pozbawiony roztropnej wyobraźni…

Przed Brzeźnem Wielkim postój. Próby fotografowania i filmowania płynącej rzeki w świetle nieśmiałego brzasku. To mój ulubiony kąt. Jeszcze nie byłem tutaj tak wcześnie. Ale ta cisza – deprymująca, przywołująca myśl o końcu lata…


Mijam kolonię gąbek słodkowodnych u stóp porzuconego żeremia. Przemykam przez bramę z krzaków łozy i szpaleru w trzcinach. Rozpycham szuwar próbujący zawłaszczyć prześwit rzeki. Przepycham kajak przez dywan utkany z owalnych liści grążeli. Wypływam z oczeretu na swobodniejszą wodę. Jezioro odzyskuje powab w świetle świtu. Słońce już tuż tuż pod horyzontem. Gdzieś w dali plączą się perkozy. W zatoce Brzeźna snują się łabędzie. Mgła zaciera ich sylwetki. Płynę ku podmokłemu łęgowi, gdzie zwykle przesiadują żurawie. Cisza wciąż trwa. Kajak zastyga w wodorostach. Robię sobie przerwę. Poleguję, wyprostowawszy nogi… 

 

Nagle wybuch. Hałas. Kakofonia monotonnych dźwięków. Dobiegających z szuwarów, z których dopiero co wypłynąłem. Setki ptasich głosów.

- Szpaki? Jaskółki? – próbuję się domyślać.

Nad trzcinami nic jednak się nie unosi. Nie rozumiem zjawiska. Zaintrygowany płynę do przejmy. Skrajem turzycy i bagiennych zarośli. Trzymając się toru odciśniętego przez nieliczne kajaki i łódkę zacumowaną do pomostu nieopodal. 


 

Słońce maluje wierzchołki sosen. Budzi żurawie. Ich klangor wypełnia przestrzeń. Płoszę parę, która unosi się nad drzewa i przywdziewa złotą szatę. Wokół magia.

- Co za spektakl! – myślę zaskoczony i ogłuszony.

Tych żurawi coraz więcej. Nadają z każdego ukrycia w oczerecie i przybrzeżnych olchach. Płoszą białe czaple, które odlatują za przejmę. 

 

Przeciskam się przez sitowie. Nie słyszę już jednak trzciniaków i świerszczaków. Rybitwy czarne opuściły pielesze. Zakończyły lęgi. Jaskółki też już sejmikują…





Przecisnąwszy się przez łany trzcin i sitowia nieopodal rozpadającego się pomostu, wypłynąłem na Brzeźno Małe. Rozpędziłem kajak do kolejnego ujścia rzeki. W szuwarach brodziły białe czaple. Mgiełka zmiękczała ich sylwetki. Oświetlone słońcem wynurzającym się z listowia olchowego łęgu, miały w sobie coś z arystokratycznego piękna. Zbyt jednak płochliwe, by dały się podejść. Tylko ruszyłem wiosłem, odleciały na tle lasu obrzuconego patyną miedzi. Panoramowanie na nic się zdało.






Kolejny dywan grążeli, kolejna ściana drzew okupujących rozległy helokren sączący się przez zalany wezbraną rzeką kwaśny czarnoziem… Faktura listowia i obraz wycofanego boru na łagodnym wzniesieniu moreny… Doznaję osobliwego ciepła… 




 

Fotografowana z rzeki panorama ostatniego jeziora przed matecznymi źródłami Łyny urzeka nastrojem… Pejzaż klasyczny. W poświacie złotej godziny. Nierealny… Chmury zwiastujące deszcz… Słońce znad horyzontu sycące krajobraz Krzyża w otoczeniu uwznioślonego boru w barwach miedzi i głębokiego brązu… Żurawie krzyczące z sierści Łyny… Czaple i łabędzie przelatujące nad sosnami… Zastygła woda odbijająca niewzruszone otoczenie… 


 

Ważka na dłoni. Garnąca się do ciepłej skóry. Nie dająca się strącić. Nie wiedziałem:

- Zmarzła? Porzuciła wylinkę?...

 

 

 

 


 

Jestem w sierści rzeki. Nurt ciasny. Nie wiosłuję. Odpycham się wiosłem od kęp zwartej turzycy. Woda głębsza niż zwykle. Jej poziom wyższy niż zwykle. Siadam na rufie. Wyglądam nad mierzwę. Kajak sunie w ciasnym korytarzu. Tu i ówdzie widzę peryskopy – głowy żurawi zapuszczających żurawia w moją stronę. Jestem jedynym źródłem hałasu: plusku wiosła, skrzypienia burt o łodygi trzcin, pałki wąskolistnej, turzycy… Pochowany w zielonym futrze ptasi drobiazg nie wydaje żadnej nutki. Ryby uciekają sprzed dziobu bezgłośnie. Niektóre są wielkie. Wzniecają milczące fale. W tej ciszy każdy więc klangor ogłusza… Próbuję fotografować. Obiektyw ostrzy na liściach, nie na sylwetkach żurawi… 






Jest dziwnie... Woda wypełnia wszystkie zakamarki wokół, zalewa ścieżki wydeptane przez zwierzęta… Zarośnięty nurt. Ciasne zakręty... Wszędzie pajęczyny rozpięte na zaroślach, oplątujące liście i kwiaty... Jest chłodno… Jest mokro… Strząsana wiosłem rosa osiada na ubraniu… Nastrój złotej godziny nie ustępuje… 


 

Słyszę pomruki dobywające się z rezonatora zapętlonej tchawicy. Nieopodal spaceruje para żurawi. Póki nie wychylam się nad listowie pałki wąskolistnej, ptaki udają, że ich nie ma. Gdy tylko wypływam spoza osłony zarośli ich cichy pomruk wybucha ogłuszającym klangorem. Unoszą się z łopotem skrzydeł. Nie nadążam obiektywem… Znikają z oczu, lądując za łanem szuwarów pod drzewami z dala od wody…

Potem spotykam łabędzia. Spał samotnie w zakolu rzeki. Usłyszawszy plusk wiosła, popłynął pod prąd. Zwolniłem. Nie chciałem go ścigać. Liczyłem, że znajdzie kryjówkę w zaroślach i przeczeka aż go minę. Nic z tego. Wciąż przewodził. Raz nawet zatrzepotał skrzydłami, uderzał łapami o wodę. Mógł odlecieć. Poprzestał na krótkiej ucieczce. Znikał w ciasnych zakrętach i za kępkami tataraku wyrastającymi z mielizn w nurcie.







Robiłem, co mogłem, by nie spanikował. Wpłynął w olchowy tunel. Przewodził aż do zasieczenia z dębiny przegradzającego prześwit rzeki. Byłem dzisiaj gotów przekroczyć i ten rubikon, przeciągnąć kajak, by spróbować dopłynąć do granicy ścisłego rezerwatu. Jednak widok łabędzia przed przeszkodą odstręczał. 





 

W przybrzeżnych zaroślach słyszałem odchodzące znad wody jelenie. Z drugiej strony buszowały dziki... Łabędź, poderwawszy się do panicznej ucieczki, mógłby poranić się na konarach drzew przegradzających nurt… Zawróciłem. Ptak przepłynął jeszcze pod pierwszym pniem, zastygł w bezruchu, a potem widząc, że odpływam, podążył za mną…





Zajrzałem do dopływu odwadniającego mokradło ukryte w lesie. Rozparte między Orłowem a Likusami. Kanał z wezbraną wodą po ostatnich ulewach kusił. Wpłynąwszy między kępy turzycy osrebrzonej gęstą rosą, utknąłem jednak przed rozległą… pajęczyną. Nie śmiałem zniszczyć tego arcydzieła. Obraz zaiste zjawiskowy. Nie do opisania. Pajęczyna z nanizanymi paciorkami rosy i jej odbicie w lustrze… Abstrakcja… Dzieło fraktalnego geniuszu... Zaniemówiłem…






Mogłem się tylko domyślać autora – pająka krzyżaka. Dojrzałego i doświadczonego łowcy. Na pewno nie był to bagnik nadwodny, którego kolonię w trzcinach spotkałem pierwszy raz, wpływając z jeziora Tejsowo na Krawnę, dopływ Babięty (z boku szlaku Krutyni). Bagniki polują na wodzie i bywa, że nurkują za ofiarą. Bagniki budują wyłącznie kokony dla swoich młodych (tutaj te kokony wszędzie) i bronią ich, kąsając dotkliwie. Zaszczyceni dotykiem bagnika wędkarze doznają kilkudniowego kaca wędkarskiego…








W świetle dojrzałego dnia rzeka i jej jeziora odsłaniały już inne piękno. Jedno że lato przestało śpiewać. Trzcinniki i świerszczaki straciły chęć do popisów. Odzywały się nieśmiało, zaznaczając jedynie swoją obecność. Las milczał. Tylko żurawie nie dawały za wygraną. Ostatnie kacze i perkozie podrostki z drugich lęgów ścigały się z czasem, by zdążyć dorosnąć do odlotu przed zimą… Białe i szare czaple nie dały się podejść na Brzeźnie Wielkim. Wciąż oglądałem je z daleka. Każda próba podpłynięcia kończyła się ich taneczną ucieczką. 

 






























Kilkugodzinne foto-polowanie uwieńczyłem dopiero udaną króciutką sesją w przesmyku między Kiernozami. Biała czapla polowała na ryby pod kępą kaliny obsypanej rubinami owoców. Odłożyłem wiosło. Kajak dał się nieść ospałemu prądowi wody. Ptak zdawał się mnie ignorować. Robiłem zdjęcie za zdjęciem. Uchwyciłem ułamek sekundy, w którym uderzył dziobem pod powierzchnię, rozbryzgując krople… Co za sztych! Nie zdołałem jednak uwiecznić trzepoczącej się ryby. Na wyświetlaczu zobaczyłem już tylko wszędobylskie łodygi trzcin…







 

Wracałem niechętnie. Z uczuciem narastającego ciężaru… Nostalgia w słońcu? Brzmi oksymoronem…


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz