W pogodzie pojawiło się okno między kolejnymi
frontami atmosferycznymi. Korzystam z okazji. Jadę do Kurek. Jest noc, a
właściwie zmierzch żeglarski przechodzący w świt. Jest więc jasno. Bezchmurne
niebo. Księżyc acz po pełni daje tyle światła, że widzę kolory.
Za Przykopem
hamuję. Drogę przebiega kuna. Błysnęła w skoku białym podbrzuszem, mignęła na
asfalcie, zniknęła w trawie pobocza.
Wyjechawszy z lasu widzę dolinę Łyny pod
kołdrą mgły. Termometr wskazuje sześć stopni. W lipcu. Stanąwszy przy kajaku
drżę z zimna. Woduję wprost z łąki. Woda omywa darń. Drepczę po zalanej trawie,
spychając kajak. Wsiadam. Odbijam. Delikatna mgła dotyka twarzy. Ciepło bije od
wody. Łagodzi ziąb. Zostawiam za sobą śpiące łabędzie na mieliźnie pod drugim
brzegiem. Wiosłuję pod prąd. Lekko. Czuje osobliwy komfort.
To jest to – nocne pływanie w świetle
księżyca. Zanurzam się w magię. Słyszę plusk i szelesty w zaroślach. Ptaki
wciąż nadają, chociaż to koniec godów. I ten zapach. Mijam zalane domki i pomosty.
W środku nie da się już przebywać. Most drogowy. Od betonowych ścian odbija się
dźwięk zanurzanego wiosła. Perkozy odpłynęły w ujście Marózki.
Samotny łabędź
uchodzi na jezioro. Zwalniam. Nie chcę go płoszyć. Znalazłszy lukę w szuwarach,
odbijam na swobodną taflę. Łabędź zaczyna toaletę piór. Rozpędzam się. Odkładam
jednak wiosło, słysząc innego łabędzia, który śpiewa. To nie łabędzi śpiew w
przedśmiertelnym paroksyzmie. Ptak płynie między mną a wyspą. Nie potrafię
nawet opisać tej frazy. Pojedyncze kwilenie przechodzi w dźwięczne pojedyncze gruchanie.
Krótka przerwa i dźwięk się powtarza. Znowu krótka przerwa i dźwięk się
powtarza. Nagrywam chociaż ciemno. Jeszcze nie słyszałem łabędzia niemego,
który tak śpiewał. Nagrania w Internecie nie zawierały takiej frazy.
Kajak obrócił się do Kurek. Kontury zabudowań,
drzew i chmur na północy i wschodzie rysowały się na tle brzasku. Woda odbijała
ów obraz. Próbowałem fotografować. Automatyka aparatu protestowała. Po kilku
podejściach zwróciłem się w stronę księżyca. Jezioro tonęło w mroku. Nieruchoma
woda odbijała nieokreślone obrazy. Popłynąłem po wschodniej stronie wyspy.
Dziwiłem się rozległości polan wodorostów, które zajęły większą część akwenu.
Kajak cicho szorował mierzwę. Przystawałem, gdy znalazłem odbicie księżyca we
fragmencie swobodnej tafli. Magia kazała fotografować, chociaż aparat wciąż
protestował, a otwarcie migawki trwało sekundy. Gdzieś z boku snuły się perkozy
i łyski. Przy burcie pluskały ryby. Jakaś czapla przeleciała tuż nad głową,
dotykając twarzy podmuchem od skrzydeł. Zdziwiłem się:
- Nie dostrzegła mnie czy co?
Patrzyłem na planety poprzedzające wschodzące
słońce: Wenus (najjaśniejszą o brzasku), Jowisza i Saturna w parze. Odbijały
się w wodzie obok tarczy księżyca. Widok pobudzający wyobraźnię. Czułem się
tak, jak podczas czytania astronomicznej rubryki w Młodym Techniku. Młodego
Technika już nikt nie wydaje. Wspomnienie tamtej fascynacji jednak pozostało.
Wpłynąłem w przesmyk rozdzielający łany trzcin
między wyspą a brzegiem Kiernoza Wielkiego. Przemknąłem między zaspanymi
kaczkami. Nawet nie poderwały się do lotu. Obróciłem kajak ku Łynie.
Wypłynąwszy na środek akwenu, spojrzałem ostatni raz na Kurki w świetle
brzasku. Łuna zwiastowała nadejście tego czegoś, co umyka słowom. Poczułem na
twarzy powiew z południa.
Kajak zagrał na drobnej fali. Krajobraz uciekał
jednostajnie do tyłu. Brzegi były coraz bliżej. Księżyc uśmiechał się do mnie
zmarszczkami na wodzie. Ujrzałem bramę Łyny – nagie konary obumarłej łozy nad
wodą, kontur bezlistnej brzozy z dala od brzegu i ściany lasu, zbiegające ku
sobie krawędzie turzycy. Łabędzie odpłynęły w oczerety. Perkozy zanurkowały.
Wpłynąłem na rzekę. Zasłuchałem się. Wilgi nadawały w lesie. Trzciniaki
jazzowały w trzcinach. Świerszczaki szyły powietrze z krzaków. Rokitniczki
popisywały się w tataraku. Żaby gadały z wnętrzności zarośniętych rozlewisk…
Nad głową przeleciał błotniak. Bezszelestnie. Niczym duch. Przystanąłem pod
turzycami. Położyłem się w kajaku. Zamknąłem oczy. Koncert trwał w najlepsze, dając
złudzenie minionej wiosny. Łyna mówiła do mnie…
Przebrnąwszy przez trzciny, wypłynąłem na
Kiernoz Mały. Mgła snuła się wzdłuż południowego brzegu. Z zachodu nadciągnęła
ławica chmur. Malowała krajobraz. Pogodny wiatr pchał przed sobą drobne fale.
Zmierzałem ku kępie brzóz nad ujściem Łyny, tnąc jezioro w poprzek. Było mi
lekko. Księżyc świecił z właściwego kierunku. Srebrzył obłoki. Minąwszy perkozy
i łabędzie, wpłynąłem między oczerety. Kępa brzóz wydawała się pusta. Myliłem
się jednak. Z konarów poderwały się białe i siwe czaple. Nawet nie sięgnąłem po
aparat. W półmroku brzasku niczego bym nie sfotografował. Odprowadzałem je
spojrzeniem, póki nie zniknęły za drzewami Brzeźna Łyńskiego. Wiosłowałem przez
zakręty. Zaglądałem w przejrzystą ton, wypatrując jasnego piasku między kępami
wodorostów i pod liśćmi nenufarów. Sunąłem po wierzchu osobliwego akwarium
pełnego ryb i polujących ptaków. Czułem na sobie dziesiątki uważnych spojrzeń.
Nie byłem sam…
Przepłynąłem pod mostem, leżąc w kajaku. Rzeka
wezbrawszy zostawiła wąski prześwit pod przęsłem. Wieś spała. Kajaki i łodzie
leżały na pomostach ledwo wystających nad lustro wody. Zanurzyłem się w łęgu. I
w koncercie Łyny. Prowadziłem kajak po mniej zarośniętych fragmentach nurtu.
Lawirowałem między kłodami, gałęziami wystającymi z wody, obciętymi pniami, kępami
kwitnącego arcydzięgla. Znajome zakątki wciąż pokazywały mi się z nieznanej
strony.
Czapla i łabędzie |
Za ostatnią zagrodą łęg objął rzekę w
niepodzielne władanie. Za zakrętem zobaczyłem łabędzie. Płynęły przede mną,
rozpychając piersiami liście nenufarów. Nie było im łatwo. Byłem szybszy.
Zbliżałem się. Niektóre nie wytrzymały presji i zaczęły odlatywać w kierunku
Morza. Nie chciałem ich płoszyć. Myślałem, że odpłyną pod brzeg i przeczekają,
aż je ominę. Startowały ociężale. O świcie nikt chyba nie jest w pełni sił i
wigoru. Cierpliwsze ptaki schowały się w zaroślach helokrenowego wysięku.
Ukazało się Morze. Przepatrywałem komysze
wokół. Żadnych zwierząt. Żadnej czapli. Akwen okazał się pusty. Brzegi też.
Łabędzie, które odleciały z rzeki, zaszyły się w oczeretach. Przemknąłem nad
polaną wodorostów. Minąłem kępy zielska, które wyrosły na korzeniach nenufarów
wynurzonych z mułu. Na jednej z nich łabędzie mościły gniazdo…
Wpłynąłem na rzekę. We mgłę, która zmiękczyła
obrazy szuwarów. Brzask narastał. Oddaliwszy się od ściany boru, zobaczyłem nad
drzewami łunę poprzedzającą wzejście słońca. Czas zwolnił. Jednostajny rytm
wiosłowania pobudził endorfiny. Oczami rejestrowałem film. Bez początku i
końca. Powinienem zamontować kamerę na dziobie i rejestrować niekończącą się
wędrówkę. Ptaki przelatywały z jednego brzegu na drugi, polując na owady.
Uwijały się w listowiu trzcin, tataraku, pałki wąskolistnej. Obok plusnął bóbr.
Nie zdążyłem zareagować. Zobaczyłem tylko chwiejące się kępy turzycy, między
które zanurkował. Gdzieś obok zaterkotał świerszczak. Nieco dalej zagrał
trzciniak. Kukułki nadawały z drzew. Podkreślały urodę świtu.
Trafiwszy w
ulubiony fragment rzeki, stanąłem na kolejny odpoczynek. Zamiast leżeć,
fotografowałem nurt i jego otoczenie na tle zamglonej łuny skradającego się
słońca. Obrazy zdały się frapujące mimo nudnej płaszczyzny bezchmurnego nieba…
Wrażenia, wrażenia… Tylko to miałem w głowie…
Znowu płynę. Woda ustępuje miękko pod wiosłem.
Kajak sunie. Brzegi przemijają. Pochylam głowę pod gałęziami olch. Omijam
kolejne kłody ogryzione przez bobry z łyka. Przepływam nad gałęziami
zalegającymi dno pod zamaskowanym żeremiem. Z mokradła obok podrywają się
żurawie. Obiektyw ostrzy na kwiatostanach trzcin. Do jeziora coraz bliżej.
Rozpycham łodygi zielska porastającego nurt. Wiosło grzęźnie w wodorostach i
liściach grążeli. Kajak skrzypi.
W końcu widzę otwartą wodę. Przemykam obok kęp
pałki wąskolistnej. Nad wodą polują jaskółki. Migotają w powietrzu, napełniając
przestrzeń ulotnym ruchem. Gdzieś we mgle kwilą perkozy i łyski… Otacza mnie
tajemnica…
Słońce wyłania się spoza ściany lasu. Śle
smugi światła. Rozjarza mgłę nad rozległym lustrem.
Maluje łabędzia. Ptak pozuje
w tumanach mgły. To znika, to pojawia się w obiektywie. Czyści i namaszcza
tłuszczem pióra. Jest niespotykanie spokojny. Wdzięczy się. Bezwiednie. Wiem,
że to nieoczekiwany prezent od Łyny. Ptak mnie nie widzi. Słońce za plecami
oślepia. Aparat grzeje się w rękach. Robię zdjęcie za zdjęciem. Spektakl wydaje
się nierealny… Jego sceneria też… Jak podczas wieczornego spaceru bulwarem estońskiego
Haapsalu wzdłuż brzegu zatoki Tagalaht, gdzie słodkowodne rozlewisko spotyka
się z Bałtykiem… Spod hotelu Kuursaal rozpościerał się podobny widok na
wyciszony bezmiar wody, pełny trzcinowisk, mielizn pokrytych dywanami
wodorostów, po których snuły się stada śnieżnych łabędzi, wszędobylskich
kormoranów, krzyżówek… Istna scenografia Jeziora Łabędziego…
Kiedy łabędź odpłynął, podążyłem do cieśniny
między Brzeźnami. Grążele pokryły zatokę jednolitym dywanem. Trzymałem się blisko
brzegu i łanu turzycy, gdzie lustro wody zdawało się swobodniejsze. Mijałem
kępy arcydzięgla. Płoszyłem mewy i rybitwy. Czaple gdzieś się zawieruszyły,
oddając zakątek łabędziom i niewidocznym żurawiom. Jezioro mieniło się w złotej
godzinie odcieniami rozświetlonej zieleni. Liście pałki wąskolistnej tworzyły
na tle zamglonej wody urzekające fraktale.
Słońce epatowało oślepiającą tarczą
nad rozlewiskiem. Fotografowałem. Nagrywałem. Słuchałem koncertu. Wąchałem ulotne
aromaty tataraku, wody, pyłków… Wiosłowałem w monotonnym rytmie, kierując kajak
w swobodniejsze kąty gęstniejącego oczeretu… Wypatrzyłem tor wodny w zaroślach.
Unikałem krępującej wiosło mierzwy. Przepychałem kajak do pomostu. Woda z dołu,
z boku, z liści nad głową… Wszędzie wilgoć. Kiedy wypłynąłem na Brzeźno Małe
nieopodal pomostu nasiąkniętego od spodu wodą, byłem mokry od stóp do głowy.
Zdjąłem przemoczoną kurtkę. Wytarłem szkło obiektywu. Ogarnąłem się, odczuwając
ulgę po kłopotliwej przeprawie. Kilka ujęć uśpionego jeziora i płynę dalej.
Łyna do jeziorka Krzyże zarosła. Nurt prawie
zaniknął. Przepłynąłem powoli, wypatrując ptaków i zwierząt w komyszach lasu
schodzącego ze skarpy ku podmokłemu brzegowi. Mgła skraplała się na liściach. Z
drzew padał istny deszcz. Unikałem wiszących nad wodą konarów. Wypłynąwszy z
rzeki, ujrzałem po drugiej stronie łabędzie. Samiec pływał wzdłuż szuwarów. W
zaroślach wypatrzyłem partnerkę. Siedziała na gnieździe.
Wycelowałem w ujście kolejnego odcinka Łyny.
Ostatniego przed rezerwatem źródeł tworzących rozległą nieckę erozji wstecznej.
Przepłynąłem nad mielizną. Bez trudu. Zwykle kajak zwalniał nad płycizną, wzniecając
tumany mułu i uwalniając bąble metanu. Wezbrana woda zalała wszystko wokół.
Turzyce objęły burty kajaka. Nie wiosłowałem. Odpychałem się od mierzwy zwartych
zarośli. Znowu przemokłem. Rosa skrzyła się na liściach i kwiatach. Kępy wodnej
trawy pokryły się srebrem. Urzekający obraz. I ptaki. Mnóstwo ptaków
uwijających się w gęstwie liści i łodyg. Próbowałem za nimi nadążać. Bez
skutku. Ptasią czujność budził każdy ruch wiosła, uniesienie aparatu, szuranie
znoszonego przez nurt kajaku o zarośla.
Rokitniczka |
Kiedy utknąłem na kępie pływającej
trawy, odłożyłem wiosło i sięgnąłem po aparat, by fotografować urzekającą
panoramę doliny z nadrzecznym wzgórzem w okolicach Orłowa. Wtedy nadleciała
rokitniczka. Usiadła na liściu turzycy. W plamie światła. Kręciła łebkiem. Z
dziobka wystawały skrzydełka i tłusty odwłok owada. Bystre oczka błyskały
spomiędzy liści. Potem spojrzała w obiektyw. Chwilę później odleciała w zarośla…
Dla tej scenki warto było płynąć w nocy i o brzasku…
Łyna urzeka. Im bliżej źródeł tym mocniej.
Wiedzie przez mokradła. Doprowadza pod nasączone wodą brzegi z kwaśnego czarnoziemu
i odbija na środek doliny. Mami piaskiem pokrywającym przepastny muł pod
spodem; labiryntem błotnistych ścieżek, przebłyskującej wody w szuwarach i
dywanie turzycy; kępami wierzb, brzóz i olch na obiecujących wysepkach w
zaroślach; naręczami kwiatów wyłaniających się z nieprzebytej mierzwy... Uwodzi
niepowtarzalną perspektywą długiej doliny ujętej w karby stoków unoszących bór,
zwieńczonej wyniesieniem terenu w pobliżu Orłowa. Obfitość wody w nurcie
obiecuje długą wędrówkę. To jednak złudzenie. Rezerwat źródeł Łyny w Orłowie
niesie po długotrwałych ulewach tyle wody, że wytrawny kajakarz byłby w stanie
dopłynąć do mostka w Orłowie, a ten najwytrawniejszy nawet pod przepust
niewielkiej zapory w Łyńskim Młynie. Od jeziorka Krzyże to zaledwie kilka
kilometrów.
Klucząc po wezbranym nurcie od brzegu do
brzegu, w nieobliczalnych zakrętach ukrytych w dywanie rozległej mierzwy,
między zmurszałymi ambonami, pod ścianą olchowego łęgu to z lewej to z prawej;
płynąc od wysepki do wysepki, od rozlewiska do kolejnego przewężenia, mijam
wypełniony wodą rów łączący rzekę z leśnym mokradłem między Orłowem a Likusami.
Jego widok kusił. Wpłynąłem weń. Jednak zwarte ściany turzycy skrzącej się
obfitą rosą, które zamknęły pod łęgiem światło rowu, zmusiły do odwrotu. Wycofałem
się. Prysznic był nie do uniknięcia.
Niebawem wpłynąłem w olchowy tunel. Głową
trącałem niskie gałęzie. Krople wody wpadały za kołnierz, moczyły ramiona.
Chroniłem aparat, pochylając się nad nim. Kajak mimo to płynął swobodnie. Majowe
płycizny zalała woda.
W perspektywie tunelu zobaczyłem świeżą porębę. Drwale
przewrócili dębczaki w poprzek rzeki, ani myśląc je usunąć. Dopłynąwszy do
zasieków z pni, stwierdziłem, że nie ma sensu brnąć dalej. Do mostka w Orłowie
został raptem kilometr. Kolejny drugi dzieli mostek od tamy w Łyńskim Młynie,
ale ten odcinek leży już w granicach rezerwatu. Stanąwszy pod pniem ściętego
dębu, oddycham głęboko. Powietrze jest nasycone kwaśnym aromatem borowiny. Samo
zdrowie…
Wracam. Niechętnie. Odkładam wiosło. Rzeka
sama niesie. Olchy nad głową, gałęzie, zarośla, brzegi, wodorosty, bliskie i
dalekie obrazy płyną przed oczami jak w zwolnionym filmie. Jestem coraz bliżej
światła na końcu olchowego tunelu… Wypływam. Wokół cała jaskrawość. Niczym u
Edka Stachury w „Całej jaskrawości”. Mrużę oczy. Za dużo bodźców. Kładę się. Kajak
niech robi co chce. Woda buja. Trzciny łaskoczą. Turzyca drapie. Ptaki
świergolą i migotają w powietrzu. Krajobraz pachnie. Puszcza pachnie. Oddycham
głęboko. To jest to. Słodkie nieróbstwo… Zamierający czas… Przemoczony dres
wysycha w mgnieniu oka…
Kiedy kajak nieruchomieje, stając w poprzek
nurtu, chwytam za wiosło. Wracam przez rozpalony dzień. Nie ma już cienia w
dolinie. To jest ta mniej lubiana część spaceru. Magia znika z mgłą. Na
zachodzie pojawiają się chmury. Wcześniej niż w prognozie. Próbuję chwytać
ptaki w kadr. Nie dają się. W słońcu czuję ciepło, w cieniu pod lasem natomiast
wilgotne zimno. Z drzew wciąż kapie woda. Nie śpieszę się. Kajak zygzakuje w
coraz ciaśniejszym korytarzu nurtu. W końcu obejmuje mnie sierść Łyny. Patrzę
na dywan z wysokości wezbranej wody. Fotografuję kwiaty z ich odbiciami w
wodzie. W oddali błyszczy jeziorko. Wpływam nań. Obok plącze się łabędź.
Pozuje. Jest spokojny. Wybranka siedzi na gnieździe w oczerecie. Ledwo ją
widać. Pod zachodnim brzegiem biwakują kormorany w towarzystwie kaczek. Grzeją
się w jaskrawym słońcu. Gęgają donośnie. Dźwięk jest czysty, donośny. Nie
przypomina gadania w kolonii, gdzie ptaki przekrzykują się wzajemnie niczym
bazarowe przekupki.
- O czym do siebie tak prawią? – zastanawiam
się, fotografując je z daleka.
Dobijam do polany turzycy i sitowia. W jej
wnętrzu wyrasta łan jaskrów i arcydzięgla. Pysznią się barwami w pełnym słońcu
i rosie…
Przepływając przez Brzeźno Małe, fotografuję z
dryfującego kajaka czaple na pomoście. Przy
cieśninie na kolejne jezioro.
Słońce powoli gasło. Niebo szarzało. Chmury gęstniały. Przyspieszałem. Nadchodził deszcz. Wracając przez Kiernoz Wielki, widziałem już piętrzące się burzowe cumulonimbusy.
Łyna do końca obdarowywała prezentami. Najpierw była czapla, która dała się fotografować na tle chmurnego nieba.
Między Kiernozami filmowałem rokitniczkę, która zapamiętale trelowała póki tchu.
Zanim dopłynąłem do Kurek spotkałem perkoza, który upolował okonia.
Na ostatnim zdjęciu uwieczniłem oczy dwuczubego myśliwego i oczy jego ofiary obracanej w dziobie łbem do gardła. Kilka dni wcześniej fotografowałem bielika ściganego przez mewę, której pisklę tkwiło w uścisku szponu… Często sielanka Łyny ujawnia tę drugą stronę życia – walkę o przetrwanie. W przyrodzie nic nie jest oczywiste i jednoznaczne.
A to remanent z drogi powrotnej.
Hej,
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tego zanurzenia się w magię.
Ale dzięki opisowi i fotografiom mogłem uczestniczyć wirtualnie w wyprawie.
Łabędzie w mgiełce - wspaniałe.
Rokitniczki, czaple i perkozy pięknie pozowały do zdjęć.
Dziękuję
Pozdrawiam
WłodeK