sobota, 5 lipca 2025

Łyną na południe

 


1.

Różnica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest tylko uparcie obecną iluzją.” Albert Einstein.

Iluzja

 

Są miejsca, do których uparcie wracam z Małgosią. Jednym z nich górna Łyna w stronę źródeł. Kąty znane od lat. Śnią się czasami. Za każdym razem jednak dostarczają nowych wrażeń. To już nie tylko doznania estetyczne towarzyszące pierwszym spacerom. Po dziesięciu latach znajomości Łyna stała się domową rzeką. Każdy jej kąt zachwyca i wywołuje wspomnienia utrwalone także na zdjęciach i krótkich filmach…

 




Wypływamy po wschodzie słońca. Kiernoz Wielki pokonujemy jego wschodnią stroną. Tafla odbija obraz wyspy. Jest flauta. Grzejemy się w jaskrawym świetle. Wpływając w cień, doznajemy chłodu. Mgiełki tańczą jeszcze w trzcinach i przy brzegu. 

 


Pod brzegiem południowego cypla wyspy dostrzegamy białą plamę. To prawdopodobnie jeden z dorosłych łabędzi. Nie żyje. Drugi pływa nieopodal, opiekując się dwójką wyrośniętych piskląt. Coś sprawia, że okaleczona rodzina nie może pogodzić się ze śmiercią towarzysza. Podpłynąwszy bliżej, nie potrafimy określić przyczyny zejścia. Nie widać ran…

 

  





Odpływamy w trzcinowy korytarz. Przed nami ujście rzeki a w nim kolejny łabędź. Jest sam. Odpływa na bok. Nieśpieszno nam. Leśne jezioro zachwyca. Kajak kroi gładką wodę. Nie zwalnia. Nurt ledwo wyczuwalny. Toń zaskakująco przejrzysta. 

 

 

 


W lesie dziewanny. Kwitną kępami pod pniami sosen. W przejściu między jeziorami nic nas nie zatrzymuje. Śpiew ptaków inny niż wiosną…

 

 

 

 

 

 





 

 

 

Wypłynąwszy na mniejszy Kiernoz, kierujemy się ku zabudowaniom wsi, które rozsiadły się nad stawami i wzdłuż brzegów rzeki. 

 

 


To Brzeźno Łyńskie. Przed nami strażnica – kępa rosochatych brzóz z wielkim drzewem, które zamarło już kilka lat wcześniej pokonane przez jemioły. Na bezlistnych konarach siwe czaple. W pozie stoików. Póki się do nich nie zbliżymy, przyglądają się obojętnie. To ich rewir. Dzielony z białymi czaplami zlatującymi sezonowo, odkąd pływamy po Łynie.

 



Zanim wpłyniemy na rzekę dwie sesje z ptasimi modelami: kormoranem na żerdzi wbitej w muł rozległej płycizny (tutaj kotwiczą wędkarze); 

 

 

 







z rodziną perkozów z pisklętami na grzbietach i tulących się do boków dorosłych, gaworzących, przekrzykujących kukułki… Perkozy nie uciekają przed nami. Maluchy patrzą w obiektyw… Istna rodzinna sielanka…

 




Rzeka pachnie. Zapach urzeka. Tatarak, turzyce, kwiaty na łąkach, woda… Żeremie bobrów znowu zarasta. Odrosty wikliny przebijają warstwę ogryzionych gałęzi u podstawy domostwa… Wiosłujemy, rozganiając ławice uklei w trakcie tarła. Czmychają nad rozświetlonym piaskiem pod zarośnięte brzegi…. Oto most nad rzeką a za nim leśna aleja. Od tego miejsca zaczyna się magia. Siedlisko czapli, krzyżówek, łabędzi, piskliwców, dzięciołów, zimorodków (na te szczególnie foto-polujemy)… Brody jeleni i dzików… Łowiska napiwodzko-ramuckich wilków…

 


Rzeka ustawicznie się zmienia. Zimą przybyło przeszkód, olch, które jeszcze jesienią pochylały się na nurtem. Przez jedną, jej pień ledwo wystawał nad wodę, chciałem z rozpędu. Kajak jednak utknął. Na nic dwie pary rąk. Wycofujemy się i podpływamy pod brzeg. Szczytowa gałąź daje się unieść. Przeciskamy się wyżej…


Światłogry



Zimorodki migają przed oczami, popiskując przenikliwie. Żaden jednak nie przysiada w czatowniach nad płyciznami. Światło słoneczne przeciska się przez korony sosen i przybrzeżnych olch, brzóz, osik, rozjaśniania plamami akwarium Łyny, budzi białe lilie wciąż jeszcze w pąkach. Rozwiną się podczas powrotu. 

 

 



 

Za jeziorkiem Morze fotografujemy rokitniczkę podczas solowego występu…

 

 

 

 

 

 

Tutaj zaczyna się najbardziej tajemniczy kąt rzeki. Jesteśmy w czymś, co przypomina fragment jakiegoś estuarium – rozległe mokradło zarośnięte mierzwą trzcin, sitowia, pałki, skrzypów, turzycy, paproci, szaleju, starca, wikliny, krzaczastych wierzb rozpychających się między olszynami, skrywających kałuże i niepozorne kanały, pełne rozśpiewanego ruchu niewidocznych ptaków i zwierząt. Nad wodą urzekający zapach, wokół kępy wierzb i zagajniki drągowin. W oddali ściany boru. Szeroko rozlany nurt snuje się między nenufarami, kępami moczarki, smug wodorostów, zmusza do tańca powłóczyste glony. Nad głowami żurawie i czaple w przelocie, błotniaki, rude kanie (jedną chwytam obiektywem). Wokół fraktalny obraz natury. Wpływając w ulubiony kąt kultowego zająca, z którego został już tylko nagi kikut po połamanej brzozie, płoszymy dziki. Niewidoczne w zaroślach. Słychać tylko ostrzegawcze chrumkanie i szelest rozgarnianych gwizdami gałęzi. Nie pokwapiły się do wody…

 



Za porzuconym żeremiem nad zakrętem rzeki fotografuję kolonię słodkowodnych gąbek. W tym roku rozpleniły się. Stąd już rzut beretem do jeziora – siedliska egzotycznego sezonowego ptactwa. Na jeziorze obserwujemy łabędzia czyniącego toaletę…

 

 

 


 



Odwrót niebawem. Żar leje się z nieba…

 

 

 

  

 

 

Kania ruda

2.


Wczoraj z Małgosią po wschodzie słońca, dzisiaj w nocy o nieludzkiej porze. Zamykając bramę po wyprowadzeniu samochodu na osiedlową dróżkę ze zdziwieniem odnotowuję niesamowitą poświatę nad Olsztynem przelewającą się przez listowie przydrożnych dębów i klonów… To srebrzyste obłoki…

 

 

 

 


Jadę powoli. Najpierw płoszę zająca biegnącego poboczem wiejskiej ulicy. Przeskoczył przez rów w zbawcze krzaki, korzystając ze świateł samochodu. W lesie ostre hamowanie. Sarna postanowiła w poprzek jezdni. Na szczęście w nocy jeżdżę wolniej niż za dnia. Uniknęła zderzaka. Po kilku kilometrach dostrzegam na poboczu kolejną sarnę. Pasie się pod drzewami za przydrożnym rowem. Nie reaguje na światła. Zwalniam na wszelki wypadek. Przed Dębem następne spotkanie. Łania i dwa cielaki. Kroczą w poprzek jezdni. Zatrzymuję się. W lesie może być jeszcze coś. Zwierzęta schodzą w mrok między sosny. Ruszam. Nie śpieszę się. Noc osłabia czujność…

 



Nad rzeką wyciągam aparat. Nic że rozległa łąka za ogrodzeniem pusta. Za to srebrzyste chmury nad Jeziorem Łańskim i dalej robią wrażenie. Opieram body o dach samochodu. Teraz mam odbicie misternych obłoków od lakieru. I jest - rozmazane UFO z „My Stepmother Is an Alien”… Wypłynąwszy na jezioro, obracam kajak ku wsi i powtarzam ujęcie ze srebrzystymi obłokami. Widok niecodzienny, więc mitrężę, zamiast płynąć w górę Łyny. 

Zmierzam na południe. Wenus po lewej ręce zwiastuje wschód słońca. Gdyby nie łuna brzasku z gasnącą ławicą srebrzystych obłoków odpływających gdzieś na zachód, aparat uniemożliwiłby fotografowanie. Nawet przełączanie w tryb nocnego rzekomo inteligentnego HDRu nie pomaga. Wiosłuję więc między wyspą a zachodnim brzegiem jeziora. Kajak kroi lustro odbijające ściany ciemnego lasu. Czaple skrzeczą chrypliwie nad głową. Ich cienie przesłaniają gwiazdy. Mijam ospałe perkozy. Widzę tylko zamglone kontury. Zewsząd dobiegają trele, gwizdy pokrzykiwania ptactwa, rechot żab… Jakby czas godów jeszcze nie dobiegł kresu, chociaż już lato…

 


W przesmyku między jeziorami ni bobra, ni dzika, ni jelenia. Pod sosnami pusto. Tylko ptaki śpiewają. Świerszczaki szyją, trzciniaki dżezują, rokitniczki popisują się repertuarem, żaby dorzucają swoje, wilgi i kosy śpiewają w głębi lasu… Szarość jednak taka, że nadal nie fotografuję. Nie mam cierpliwości, by zatrzymać kajak i czekać, aż aparat zarejestruje obraz podczas dłużących się sekund…

Wypływam na Kiernoz Mały. Przykryty kołdrą z mgły. Tafla pusta. Nie ma na czym oka zawiesić. Przepływam w poprzek, tnąc drobne fale wzbudzone podmuchami z południa. Słucham ich grania na spodzie podniesionego dzioba. Wiatr przyjemnie chłodzi. 


 



Kieruję się wprost na odsłoniętą czatownię czapli, kępę obumarłych i żyjących brzóz nieopodal ujścia Łyny. Z daleka widzę siwą strażniczkę akwenu. Stoi na martwym konarze na tle siwego nieba. Odkładam wiosło. Kajak siłą inercji zmierza na mieliznę. Czapla mnie ignoruje. Daje się podejść. Stoi na jednej nodze. Drugą chowa w piórach. Odlatuje, kiedy przymierzam się do ciekawego fotostrzału spoza trzcin, wpłynąwszy na rzekę i minąwszy pusty staw, zwykle nawiedzany przez bobry. Mam tylko jedno zdjęcie. Na drugim już tylko łapy…

 



Przejaśnia się. Wiosłuję przez leśną aleję, coraz bardziej rozśpiewaną. Nieopodal pływa wydra. Sięgam po aparat, lecz nim się uruchomi, widzę już tylko zanurzający się grzbiet. Wydra szeleści jeszcze w tataraku i jeżogłówce, w zaroślach brzegu i tyle jej… Lawiruję między pniami i gałęziami w wodzie. Przepycham się przez płytko zanurzone kłody. Tam, gdzie olcha przegrodziła nurt, przyciskam się do brzegu. Chwytam wiszącą gałąź, podnoszę, obracam kajak w wąskim przejściu… Wiosłuję nieskory do pośpiechu. Za ścianą łęgu krzyczą żurawie. Brodzą w nieskoszonej trawie… Jestem sam. Nic nie zakłóca porannej symfonii… 


I oto Morze. Rozpędzony kajak szura w dywanie nenufarów, roztrąca wynurzone korzenie i łodygi. Wiosłem burzę bagienną toń. Jeziorko puste, milczące. Tafla pokryta bąblami gazu. Wokół idealna symetria… I ten zapach wody, tataraku, czarnego bzu… Egzotyczny…

 




Jestem znowu na rzece. Fotografuję delikatne grafiki wysuszonej łozy wystającej z szuwarów. Czuwam, licząc na łut szczęścia: na podrywające się kormorany, krzyżówki, na bobry rozgarniające zarośla, na dziki buszujące w mokradle… Próżna nadzieja. Tylko jakaś kukułka nadaje ochrypłym głosem.

- Czyżbyś imprezowała? – myślę.

 

I oto trzcinowisko krępujące rzekę. W świetle korytarza nad nurtem widzę startujące białe czaple. Słońce za horyzontem złoci ich upierzenie. Co za wrażenie! Zostaje tylko w głowie - nie zdążyłem wycelować i złapać w kadr. Zjawiskowe ptaki znikają za kwiatostanami oczeretu.

 


Z boku unoszą się żurawie. Jeden z nich wydaje ostrzegawczy ogłuszający klangor. Odlatują jednak po cichu. Na pocieszenie jeden z nich zawraca i daje się sfotografować w tonacji złotej godziny…

 

 

 

 

 






Rozgarniam łodygi i liście. Przedzieram się ku coraz bardziej odsłoniętemu jezioru. Trzciny zdają się płonąć. Las za jeziorem też. Nagrywam trzciniaki i świerszczaki… Kajak zamiera w dywanie liści grążeli. I dobrze, bo na skraju szuwarów pływa bóbr. Nie widzi mnie. Jest coraz bliżej. Nurkuje, wynurza się, znowu nurkuje. Sprawdza rewir, jakby czegoś szukał. Podpływam, rozgarniając gęstwę wiosłem. Bóbr patrzy przed siebie. W końcu znika w łanie szuwarów. Śledzę jeszcze rozchylane łodygi, chwiejące się kwiatostany trzcin. Czekam na powrót, lecz to wszystko. Takie spotkania z bobrami nieświadomymi mojej obecności wciąż robią wrażenie…

 





Pod odległym brzegiem łabędzie czynią toaletę. Nieopodal para białych czapli w towarzystwie śmieszki. Stoją w bezruchu, patrząc w stronę słońca. Gdyby nie światło z bezchmurnego nieba, aparat by sobie nie poradził.

 

 

  


 

Przemierzam południową zatokę jeziora. Brzegi zbiegają ku sobie. W tym roku nie obserwuję czarnych rybitw. Nie doleciały?...

Cieśnina zarośnięta oczeretem i szuwarem. Trzcinowisko gęste niczym dżungla. Płynę pod brzegiem. Coraz węższym korytarzem między ścianami starca po przekwitnięciu, kępami turzycy i wodnego skrzypu, a zwartą ścianą sitowia, pałki wąskolistnej i trzcin. Pod siedliskiem w łęgu miotam się w zaroślach. Zmierzam ku rozpadającemu się pomostowi. Bluza już mokra. Wiosło więźnie w łodygach. Kajak skrzypi, jęczy, stawia opór… 


Z ulgą wypływam na Małe Brzeźno w całej jaskrawości…

 




 

 

To już ostatnie przejście między jeziorami. Wiedzie wzdłuż olsu na mokradle i lasu na grzbiecie morenowej skarpy. Chociaż wiosłuję cicho, dziki mnie słyszą. Najpierw pomrukują w chaszczach spowijających pnie olch, osik i sosen. Brzmią groźnie. Szykuję aparat w nadziei, że zaatakują przez wodę. Po chwili jednak dobiega do mnie trzask łamanych gałęzi, chrobot rozgarnianych krzaków. Widzę krępe sylwetki między tańczącymi łodygami zarośli. Nie ma szans na zdjęcia. Film też niczego nie ujawnia. Chaos ucieczki zagłuszony ptasim koncertem…

 


I oto Krzyże. Ostatnie jezioro na szlaku. Przecisnąwszy się wodną ścieżką pod brzegiem zarośniętym skrzypem, mierzwą przekwitłych turzyc i łanem  żółtych kwiatów, rozgarnąwszy zasieki z pałki i sitowia, kieruję kajak do ujścia Łyny, wbijam dziób w mierzwę z turzycy ogarniającej wąski nurt. 



 

Po kilkudziesięciu metrach grzęznę jednak na dobre. Turzyce krępują ręce z obu stron, zaglądają do wnętrza kajaka. Rzeka po prostu mnie nie chce. Wycofuję się więc jak niepyszny rufą w stronę jeziora…

 

 

 


 

Jeszcze rzut oka na zmurszały pomost, na łyskę w grążelach…

 






Słońce już pali i oślepia. Za godzinę zacznie się upał…

 

 

 

 

 

 


 

Kiedy wypływam na Kiernoz Wielki plecy już gorące. Na szczęście godzina wczesna, więc od czasu do czasu chowam się w cieniu popychany przez podmuchy narastającego wiatru i wzmagającej się fali…

 

 

 






 

Podczas powrotu kilka ujęć zalanego światłem Brzeźna Wielkiego, zakątków Łyny, białej czapli w czatowni nad Małym Kiernozem, gąsiorka rozszarpującego upolowaną ważkę…

 

 

  


 

Piskląt siedzących w jaskółczych gniazdach pod przęsłem mostu w Kurkach już nie fotografuję. Rodzice szaleją za komarami i muchami, żeby napełnić wiecznie otwarte dzioby, więc zmykam czym prędzej.