środa, 7 lutego 2024

Staroobrzędowcy nad Krutynią

 


W przeciwieństwie do Melchiora Wańkowicza spływającego z Krutynia do Wojnowa tropami Smętka nie doznałem skutków ulew i burz. Wszystkim wyprawom kajakowym szlakiem Krutyni, niezależnie od miejsca startu: z Sorkwit czy z Pisza przez Śniardwy, towarzyszyła komfortowa pogoda. Burz i ulew doznawałem podczas wędrówek pod prąd i z prądem szlakiem Brdy, Wdy, Czarnej Hańczy, Rospudy, na Narwi i Pisie albo na Drwęcy, Wiśle, Nogacie. Krutynia jednak jakimś cudem chroniła mnie przed takimi zjawiskami. Z wyjątkiem białego szkwału, który raz przewalił się przez Mukier. Zaraz po nim wróciło jednak łagodne słońce.

 


Odcinek z Krutynia do Ukty jest inny od rezerwatów Jeziora Mokrego i Krutyńskiego. W Krutyniu postępująca urbanizacja daje o sobie znać. Nie ustępuje aż do Ukty. Płynie się więc w szpalerze nadrzecznych olch i dębów. Omija się rumowiska pni, konarów i gałęzi drzew, które nie wytrzymały uderzenia pioruna albo których systemy korzeniowe poddały się wodzie. Przed Krutyńskim Pieckiem brzegi stają się wyższe. Przez prześwity w listowiu zarośli i łęgu widać opadające ku wodzie łąki. Coraz wyraźniejszą dolinę wypełnia rozlewisko. Nurt słabnie. Za mostem i łagodnym zakrętem dostrzegam młyn z jego dwoma jazami: lewym napędzającym generator, prawym z kanałem ulgi. 

 



 

Po noclegu na materacu obok kajaka w zakrzaczonym kącie rozlewiska przeprawiałem się przez groblę i drogę nad jazami, dobiwszy do lewego brzegu. W półmroku prawy brzeg okazał się nieprzystępny. Wyciągnąłem kajak, korzystając w miarę z wysokiego poziomu wody. Nie musiałem brnąć w błocie, jak kilka lat później podczas spływu z kolegą po przeżyciu mukierskiego szkwału. Szarpałem się z kajakiem najpierw na ścieżce między pokrzywami i łopianem, chwilę później na brukowanej drodze wzdłuż ściany młyna z pruskiego muru, przewlókłszy sznur od kapoka przez kółko na dziobie (przeprawa przez wał śluzy w Zyzdroju nauczyła na błędach). Innej możliwości nie było. Najkrótsze przeniesienie przegradzał płot i przybudówki przyklejone do bocznej ściany młyna. Wokół panował hałas spadającej wody, a mimo to obudziłem psa pilnującego sąsiadujące gospodarstwo. Zanosił się histerycznym jazgotem. Zdawało się, nie brał oddechu. Przed drzwi wyszła kobieta. Spytałem, dlaczego tak szczeka. Usłyszałem definicję wiejskiego burka:

- Po to psem, żeby szczekał.

Uspokojona zawróciła i zamknęła drzwi za sobą. Pies jak nagle zaczął, tak zamilkł.

 


Podczas jednej z przepraw z kolegą o świcie, gdy wyciągnęliśmy kajaki z błota po deskach narzuconych na odsłonięte dno, mijaliśmy grupę kajakarzy, którzy obozowali pod młynem. Pytali, czy mamy jakąś aspirynę. Jeden z nich raczył się wódką, rzekomym lekiem na jego silną gorączkę. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Leżał na karimacie ułożonej na betonowej półce. Opatulił się śpiworem i stosem ubrań.

- Długo nie pociągnie – powiedział kolega. – Powinien do lekarza, bo źle skończy. Ja bym się nie kurował w ten sposób, leżąc na betonie. Karimata nie pomoże.

Przytaknąłem. Zdałem sobie sprawę, że sami nie wzięliśmy apteczki. Niemniej rozpierała nas energia. Nic nie zapowiadało takich tarapatów. Zwłaszcza że podczas spływów nie żałowaliśmy kasy na jedzenie i czasu na ciepłe posiłki.

Poradziliśmy im, żeby zawrócili do Krutynia i tam poszukali pomocy. Nie wiem, czy skorzystali. Nas ciągnęło już do Bełdan…

 




Ściągnąwszy kajak nad wodę, usiadłem na dziobie i gapiłem się na pokryte pianą kolisko wody wypływającej spod młyna, spod lewego jazu. Z jego dolnego skraju piana się urywała i wypełniała całą szerokość rzeki aż do najbliższego zakrętu. Szum kaskady za młynem był tak intensywny, że nawet nie usłyszałem woźnicy, który sprowadził nad rzekę konia. Odpiął go od wozu, by się napił z rzeki. Sam zabrał się do napełniania beczki wiadrem. Nie podjąłem rozmowy. Hałas był intensywniejszy niż pod młynem w Babiętach.

 



Aż do Rosochy Krutynia płynie w olchowym i wierzbowym łęgu, zasłaniającym czarną glebę brzegów i zarośnięte strome zbocza. Rzadko kiedy łęg otwiera widok na pobliskie łąki i pola, na ciemne ściany odsuniętej puszczy. Nie wiosłowałem. Korygowałem tylko kierunek, gdy kajak zbaczał na grzbiety głazów, w zarośla lub w wystające z wody gałęzie. Nasłuchiwałem plusku źródeł spływających znad obnażonych korzeni, szelestów listowia. Patrzyłem na kręgi pobudzonej przez ryby wody, na otoczaki i korzenie pokryte krasnorostami i na kępy wodorostów uczepionych dna. Rzeka wydaje się głębsza. Kręci się w kameralnej dolinie. Uderza w wysepki szuwarów rozdzielających nurt na odnogi. O świcie Krutynia mami. Wańkowicz twierdził, że dolną Krutynię profanowano pogłębiarkami.






Samotność i cisza potęgują doznania. Kameralna sceneria rzeki ujętej w karby puszczańskiego lasu wyostrza zmysły. Snując się między brzegami, pokonując zakręty, mijając polany wodorostów i zarośla na krawędzi gruntu i wody, pełne szaleju, turzycy, łopianów, skrzypów, paproci, krzaków podszytu pod starymi olchami, brzozami, sosnami i świerkami, ulegałem mistycyzmowi, nastrojowi, w którym cienie odlatujących ptaków łatwo wziąć za błądzące duchy lasu; pluskanie ryb żerujących w toni uspokojonej rzeki za subtelną groźbę nieznanego; szelesty ptaków snujących się wśród łodyg trzcin za uwodzący szept mamuna, dziwożony, utopca… Z ulgą więc odkrywałem otwierającą się przestrzeń za mostem w Rososze, wyrywając się z ułudnego, pełnego pozorów, władztwa Potrympa, galindzkiego boga magii…

 


Rosocha dyskretnie wyłania się spoza pagórków, witając dachami domów. Ku nim skierował się zaspany turysta z bańką na mleko. Nawet nie spojrzał na rzekę. Nie był świadomy mojej milczącej obecności. Do dzisiaj pamiętam uczucie błogiej samotności towarzyszące mijanym uśpionym obozowiskom, krowom schodzącym z łąk do wodopojów… Dotyk słońca po kolejnej czujnej nocy ożywiał…


Tutaj zaczyna się enklawa zrodzona z buntowniczej natury Jefima Borysowa, który nie zniósł prób ujęcia parafian w karby prawodawstwa Królestwa Polskiego po upadku Powstania Listopadowego i, skłóciwszy się z rodakiem Wasylem Samulowem z Pogorzelca pod Sejnami, przywiódł swoich zwolenników nad Krutynię w latach trzydziestych XIX wieku.

Była to jedna z wielu napędzanych motywami religijnymi wędrówek starowierców po Europie i obrzeżach Azji od czasu zbiorowego szaleństwa, które pchnęło tysiące raskolników, przeciwnych liturgicznym nowinkom patriarchy Nikona, na straceńcze wygnanie. Część buntowników rzuciła wówczas, w XVII stuleciu, wyzwanie nieznanemu – przekraczając uralskie przedmurze Syberii. Inni dotarli na Pustynię Wygowską, której słone piaski graniczą z Morzem Azowskim. Po śmierci Andrzeja z książąt Myszełckich przeorem klasztoru nad Morzem Białym został chłop Fotij przezwany Filipem. Owładnięty ideą walki z Antychrystem, beznadziejnej, powiódł swoich mnichów i zwolenników na wędrówkę ku kresowi życia w tundrze nad Morzem Arktycznym. Ich rękami zgotował sobie samobójczą śmierć na stosie.

W tym rozumowaniu ortodoksyjnych starowierców tkwił jakiś niepojęty dzisiaj obłęd. W historii tego ruchu nie da się znaleźć innego sogłasija, które by z taką determinacją szukało samounicestwienia. Rozkwitła w filiponach rozpacz skazywała ich na wymarcie w biernym oczekiwaniu końca świata.

 


Starowiercy Jefima Borysowa należeli do sekty Teodozjusza-Fieodosieja, osiadłej na Suwalszczyźnie pod władztwem cara Piotra I. Nie przejawiali już pierwotnej filipońskiej desperacji w oczekiwaniu na wciąż nienadchodzący koniec świata – nastawiając się bardziej ku życiu, aczkolwiek nadal w karbach starych obyczajów (na przykład nie używali w ubraniach guzików, uważając je za wymysł szatana). Wykupiwszy grunty rękami brata Jefima – Sidora Borysowa – w okolicach Ukty założyli kilka wsi, wśród nich, oprócz Wojnowa nad jeziorem Duś: także Gałkowo, Zameczek czy Śwignajno.

Krutynia dzisiaj snuje się między pasmami pagórków zwieńczonych gajami, urozmaiconych samotnymi domami ustrojonymi w jarzębiny, klony, samotne świerki. Brzegom rzeki towarzyszą olszynowe łęgi przybrane pasmami szuwarów i rozległe łąki z zejściami do wodopojów. Zabudowania Wojnowa i Zameczku stoją dyskretnie tam, gdzie wyżej i bardziej sucho.

Nie spotkasz tu już długobrodych mężczyzn, o których pisał Melchior Wańkowicz, z taką swadą tropiąc Smętka. Czas zrobił swoje. Wojenna zawierucha rozrzuciła starowierców na wszystkie strony świata i rozrzedziła nastrój zakątka, niegdyś repliki  rosyjskiej wsi z XVIII wieku.

 


Klasztor, najpierw męski, wybudowano w 1847 roku nad jeziorem Duś. Został rozbudowany przez Piotra Ledniewa (Pawła Pruskiego). Był głośny jego ideami. Miał dawniej wpływy w kurskiej, połtawskiej, wołyńskiej guberni. Był nawet przeciwwagą Cmentarza Prieobrażeńskiego w Moskwie. W 1885 roku został klasztorem żeńskim po wykupieniu przez Eupraksję (Dikopolską). Przestał istnieć. Ostatnia mniszka zmarła w 2006 roku.

 


Podczas mojego pływania po Krutyni w ubiegłym stuleciu klasztor chylił się już ku upadkowi, mimo że wciąż imponował pedantyczną czystością, misternym ołtarzem, urzekającym wystrojem auli modlitewnej. Jawił się arcyciekawym zabytkiem, w którym konserwowała się jedna z ostatnich zakonnic, staruszeczka przygięta do ziemi brzemieniem wieku.



Klasztor przeszedł w prywatne ręce. Święte ikony – których postacie malowane delikatnymi pociągnięciami pędzla Wasyla Samulowa, zaciekawiały głęboko ludzkim, spokojnym, nie pozbawionym jednak mistycznego dostojeństwa wyrazem oczu – były zagrożone kradzieżą. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, odnotowano dwa włamania do słabiej strzeżonych obiektów. Klasztoru broniły ogromne psy. Jeden z nich witał gości zagłobowskim basem. Za dnia wydawały się rubaszne. Podczas służby mogły jednak być nieobliczalnie groźne.


.

 

Wojnowo utkwiło głęboko w masywie puszczy. Lasy urywają się raptownie na skraju pól i łąk, nad którymi wiszą bez przerwy skowronki. Krutynia staje się nierychliwa. Przez czarną toń trudno dostrzec dno. Nic w tym osobliwego. W latach trzydziestych Niemcy pogłębiali koryto, ułatwiając spławianie tratew zbijanych z piskich (jańsborskich) sosen. 

 

Klasztoru z rzeki nie ujrzysz. Między szlakiem a klasztorem rozlewa się zarastające jezioro Duś. Nazwa przywodzi na myśl tak samo nazwane jeziora Suwalszczyzny i Litwy. Być może jego nazwa wzięła się z nostalgii pierwszych starowierskich osadników.


Zdjęcie obok to Krutynia w okolicach Rosochy zrobione przez przyjaciółkę z Panoramio o nicku MariWozn. Pozyskane z google earth.




Nie wpłyniesz na Duś z Krutyni. Wiosną płynący równolegle do Krutyni wzdłuż Wojnowa i wpadający doń za obszernym podwójnym zakolem strumień zarasta mierzwą nie do przejścia.


W kępie starych drzew nad jeziorem, na pagórku wypukłego fragmentu brzegu, kryje się cmentarzyk z krzyżami o trzech ramionach, dolnym ukośnym. Nazwiska pisane szwabachą zdradzają jednak odmienną etymologię i pochodzenie. Fotografując to miejsce, odczuwałem jego mistycyzm. Krzyże, stare groby, nazwiska, daty, historyczna świadomość i… rozległy widok na zarastające jezioro spod drzew ocieniających miejsce… To daje do myślenia, mimo upływu czasu od lat siedemdziesiątych, podczas którego przy klasztorze w miejscu sadzonych co roku kartofli wyrosły dorodne świerki.

 




Za Wojnowem nieopodal prawosławnej cerkiewki nad Krutynią przechodzi most. Dzisiaj na drewnianych solidnych filarach ułożono przęsło ze stalowych dwuteowników. Dawniej, gdy z Jackiem Rokickim, autorem zdjęć do mojej Zielonej Rzeki, przejeżdżaliśmy przez rzekę, most sklecony byle jak z drągowin, chwiał się pod maluchem 126P.

Ową cerkiewkę wybudowano po I wojnie światowej w charakterze religijnej konkurencji dla klasztoru staroobrzędowców nad jeziorem Duś. Dzisiaj po gruntownym odnowieniu stała się czynnym prawosławnym klasztorem żeńskim Zaśnięcia Matki Bożej i służy miejscowej parafii Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego.

Ciekawych szczegółowej historii Wojnowa i okolic odsyłam do przewodnika Wojtka Kujawskiego „Krutynia, szlak kajakowy. QMK Olsztyn 2012.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz