piątek, 27 października 2023

Z Borowskiego Lasu do Babięt

 


Pływałem wiele razy szlakiem Krutyni z Borowskiego Lasu do Babięt, zanim zdecydowałem się na samotny spływ do Bełdan. Ten pierwszy raz w towarzystwie starego harcerza, Bronka Fabrowicza, który zadysponował dwa kajaki dla mnie, brata i kolegi. Wszyscy z jednego podwórka na Kole w Warszawie. Przed startem musieliśmy wyrobić karty pływackie u ratownika, który uparł się i postawił na swoim. 


Wypłynęliśmy w południe. Dzień pochmurny, ciepły. Sierpniowe lato. Bronek z bratem, ja z kolegą. Wyruszyliśmy mimo chmur. Po południu wypogodziło się. Przenosiliśmy kajaki przez szosę w Babiętach, obok młyna. Młynarz, na nasze nieszczęście wstrzymał przepływ wody. Za drogą rzeka opadła, odsłaniając pogarbione dno. Ciągnęliśmy kajaki na sznurkach przez zagłębienia w korycie rzeki. Harcerz, zamiast pomagać, poszedł w leszczyny na orzechy. Szarpaliśmy się z kajakami ze dwie godziny. W końcu powiedzieliśmy dosyć, widząc jak niewiele oddaliliśmy się od Babięt. Zyzdrój Wielki okazał się nieosiągalny... 

Tu mieliśmy dotrzeć - śluza spiętrzająca Zyzdrój Wielki, jeden z elementów Kanału Mazurskiego, nieukończonego.



Obozowaliśmy nieopodal stanicy PTTK na polanie pod lasem. Pierwszy raz jadłem jajecznicę na oleju rzepakowym. Głodny wszystko zniesie. Następnego dnia wróciliśmy do Borowskiego Lasu.

 


W kolejnym sezonie popłynąłem w nocy. Sam. Też w sierpniu. Wieczór ciepły po skwarnym dniu. Pogodne niebo. Flauta. Żadnej zmarszczki na jeziorze. Popłynąłem bez ekwipunku. Tylko woda w butelce. W świetle księżyca w pełni. Rozjaśniał jezioro. 



Na Sobiepance straciłem go z oczu. Korony olch nad rzeką nie przepuszczały światła. Płynąłem na pamięć. Bałem się mostku, a właściwie ludzi na nim. Jakiś atawizm sprawia, że, będąc w lesie, obawiam się dwóch rzeczy: obcych i bezpańskich psów. 



Nigdy nie czułem zagrożenia w obecności naturalnych mieszkańców lasu. Dzikie zwierzęta nie szukają konfrontacji. Jeśli mają gdzie uciec, odejdą. Atakują, gdy już nie mają wyjścia. Nigdy jednak nie prowokowałem takich sytuacji. 


Nad Wisłą, gdy dzik zaczął groźnie pomrukiwać, mając za sobą mierzwę przemrożonej nawłoci, w którą nawet on nie odważyłby się wejść, cofnąłem się fotografując i otworzyłem mu drogę ucieczki. W Lesie Warmińskim spotkałem młodego wilka na rozwidleniu dróg. Traf chciał, że mogłem go sfotografować w świetle jednej, a po przejechaniu kilkudziesięciu metrów rowerem w perspektywie drugiej. Wilk patrzył w moją stronę zaciekawiony. Trwało to sekundy, po czym bezgłośnie wszedł w zarośla. 


Nad Kośnem natomiast spotkałem dziczą rodzinę. Żerowała na zarośniętej sosenkami porębie. Stałem mocno poniżej. Locha zaczęła pomrukiwać. Brzmiało to groźnie. Serce mi zabiło. Rower przed siebie dla obrony przed pierwszą szarżą. Wypatrzywszy pniak po ściętym świerku, stanąłem na nim, mając w pamięci scenę z filmu „Bogowie muszą być szaleni”, w której mały Buszmen przykładał do czoła korę z drzewa, by wydać się większym i odstraszyć polującą hienę (a może szakala). Wyprostowawszy się, sięgnąłem po aparat. Chciałem fotografować. Wtedy właśnie padła mi bateria. Zanim ją wymieniłem, locha, ujrzawszy, że urosłem, chrumknęła głośno, dając rodzinie sygnał do ucieczki. Cały sośniak się zachwiał, rozbrzmiał łamanymi gałęziami i patykami. Dzików było mrowie. Foto-okazję diabli wzięli. Do domu wróciłem bez spektakularnych ujęć. Wtedy jeszcze nikt nie eksterminował dziczych rodzin pod pretekstem zapobiegania ASF.

Pisząc o dzikach celowo używam słowa „rodzina”. Nie „stado dzików”, nie „dzicza wataha, chmara”. Dziki tworzą wielopokoleniowe rodziny prowadzone przez najbardziej doświadczoną lochę. Matki, siostry, kuzynki wspólnie opiekują się warchlakami i przelatkami, tworząc swoiste przedszkole (odyńce raczej im nie towarzyszą).

Wszelkie inne określenia służą wyłącznie emocjonalnej degradacji zwierząt w oczach myśliwych, którzy „nie zabijają, nie eksterminują”, tylko pozyskują, realizują „racjonalną gospodarkę łowiecką”, kultywują „szlachetne tradycje”. Cała ta nowomowa służy usprawiedliwieniu tego okrutnego i barbarzyńskiego w XXI wieku procederu, który powoduje nieodwracalne szkody w polskim środowisku.




No więc mostek nad Sobiepanką. Strach miał tylko wyimaginowane oczy. Przez jezioro Kujno przemknąłem. W świetle księżyca było zjawiskowe. Przez Grabówkę też. Most nad nią nie zrobił wrażenia. W miarę wysoki nie napawał lękiem. 








Potem jezioro Dłużec w gorsecie morenowych bezleśnych grzbietów… Płynąłem jak w transie. Bez odpoczynku. Kajak odwalał zabielone skiby wody. Kilometr ubywał za kilometrem. Bezbłędnie trafiłem w wejście do krótkiej rzeczki prowadzącej na Jezioro Białe, zostawiając skąpo oświetloną wieś za plecami. Kolejny most. Pusty. Na Białym znowu odzyskałem wigor. Ciepła noc i flauta sprzyjały. Księżyc oświetlał archipelag. Kluczyłem między wyspami, mijałem kajakarzy biwakujących wokół ognisk. Dym snuł się nad wodą. 








Bez trudu znalazłem wejście na Dąbrówkę za Bieńkami we wcięciu boru. Księżyc wszystko ułatwiał. Pamiętam nawet kolory, nie tylko czerń i refleksy światła. Przepłynąłem przez ciasny przełom, zakręty, pierwsze rozwidlenia nurtu ze ślepymi ramionami w mokradle, zakola między klinami lasu wpadającego na podmokłe łąki... 






Mostek czerniejący nad wodą w mroku starych świerków znowu przypomniał o strachu… Skłoniłem głowę pod balami przęsła… W następnym sezonie ów mostek runął pod ciężarem jakiegoś pojazdu, zobaczyłem więc sterczące resztki drewnianych podpór i świeżo wbite słupy ze zbrojonego betonu pod zwisającą babą kafara zaparkowanego na nasypie leśnej drogi.

 


Na Gancie, gdy wpłynąłem na jego lustro, doznałem głębokiej ciszy. Kajak siłą inercji dotarł na środek jeziora i niewyczuwalnie zastygł. Ja z nim. Patrzyłem na księżyc w górze i jego nieruchome odbicie przed dziobem, na osrebrzone ściany lasu wokół, na zastygłą wodę, której nie mącił żaden krąg fal wzniecanych przez ryby. Kiedy ostatnie fale od burt wpadły w trzciny, spod brzegów odezwały się żaby. Nie śmiałem ruszyć ni ręką ni wiosłem... Oddychałem z namysłem… Doznałem zatrzymania w czasie. To było tak głębokie i pierwotne wrażenie… Jakbym zasnął z szeroko otwartymi oczami… Trwało kilka godzin... Byłem zachwycony tym  przejściem z wiosłowania w transie do całkowitego zastygnięcia w sobie…

 







Z kontemplacji wyrwał mnie chłód. Tej nocy nadszedł jakiś front i temperatura z godziny na godzinę spadła o dobre dziesięć stopni. Wracałem bez wysiłku przez Dąbrówkę, przez Jezioro Białe. Na Dłużcu przeżywałem pierwszy kryzys. Byłem za lekko ubrany. Tylko flanelowa koszula z długim rękawem. Zaciskałem zęby. Wiosłowanie przestało rozgrzewać. Piłem zimną wodę. Po niebie gnały zimowe chmury. Z północy. Wracałem więc nie tylko pod prąd ale i pod wiatr. Na Kujnie było najgorzej. Na Sobiepance najuciążliwiej – płytka. Kiedy dobiłem do przystani w Borowskim Lesie, z trudem doszedłem do domku, padłem na łóżko i odpłynąłem…

 











Pierwszy samodzielny spływ Krutynią zaliczyłem w lipcu. Zapamiętałem go w najdrobniejszych szczegółach. Jakbym odtwarzał film, pisząc po powrocie obszerną relację w kajecie. Czytając ją po kilkudziesięciu latach, dziwię się, że najwięcej wrażeń przysparzał mi ruch. Nie patrzyłem wtedy na świat kadrami. Dopiero aparat fotograficzny wyzwolił inną wrażliwość i nauczył też… oszczędniej operować słowem. 

















Pisząc blogi opatrzone zdjęciami, uświadomiłem sobie niewielkie znaczenie przymiotników w tekście. Obraz znaczy więcej niż setki słów. Wagę mają słowa klucze. Można skupić się na esencji wrażeń bez konieczności ich stopniowania. Wtedy ujawnia się cała wyrazistość patrzenia. Igor Newerly doradził kiedyś Markowi Hłasce:

Jeśli pan chce coś napisać, niech pan o tym opowiada. Wszystkim. To nieważne, czy pana ludzie rozumieją, czy nie. Niech pan mówi; za każdym razem opowiadając, musi pan budować swoją historię od początku do końca; po jakimś czasie zrozumie pan, które elementy są ważne, a które nie. Chodzi o to, aby pan sam to umiał sobie opowiedzieć.”

Zresztą każdy kto czyta i tak ma inną wrażliwość. Nie ma sensu stopniować własnych wrażeń.

 




Pływając z aparatem fotograficznym, doznałem też skutków nieoznaczoności w każdej chwili „teraz”. Artur Schopenhauer zauważył filozoficznie, że „możesz czynić, co chcesz: ale w każdej danej chwili twojego życia możesz chcieć tylko jednej, określonej rzeczy i zgoła żadnej innej niż ta jedna.”

 

W przewodniku Wojtka Kujawskiego „Krutynia – szlak wodny” z 2012 roku (wyd. QMK Olsztyn) znalazłem obszerne opisy fragmentów szlaku od Jeziora Gielądzkiego do Gantu, również w historycznym kontekście. Znalazłem informacje, na które nie trafiłem, pisząc swoją Zieloną Rzekę, chociaż spędziłem mnóstwo czasu w czytelni na Koszykowej.

 




Nie wiedziałem, że w Jędrychowie, wsi z rodowodem od 1617 roku na wschodnim brzegu jeziora Lampasz, mieściła się letnia rezydencja junkierskiego majątku w Sorkwitach. Jędrychowa zresztą nie poznałem. Raz tylko przewoziłem z ojcem mieszkankę Borowskiego Lasu przez jezioro, bo musiała do felczera z jakąś dolegliwością. W podzięce próbowała wręczyć drobne. Odmówiliśmy, tłumacząc się sąsiedzką przysługą. Wtedy życzyła dużej ryby. Kilka minut później ojciec wyciągał z wody kilkukilogramowego leszcza. Tej walce z rybą towarzyszyły emocje. Z takich przypadków rodzą się bajania, że każdy dobry uczynek będzie nagrodzony… Tęsknimy za światem ludzi wyłącznie życzliwych…

Borowski Las powstał niejako spontanicznie w formie kolonijnej zabudowy Zakątka Maradzkiego. Stąd owo nieodparte wrażenie, którego doświadczałem przez wszystkie wakacyjne pobyty nad Lampaszem, że przebywam wśród chutorów. „Cichy Don” Szołochowa dodał do tego wrażenia jeszcze inną jakość... Gospodarstwa do dzisiaj są rozrzucone wśród wzgórz, zagajników, zamaskowane sosnowym lasem, który wkroczył na porzucone pola. Łączą je pokręcone gruntowe drogi, dzielą ogrodzenia z nieznośnymi tablicami „własność prywatna”. Takich wcześniej nie było...

Grabowo z metryką od 4 października 1554 roku słynęło między innymi z hodowli koni trakeńskich, których protoplastą był staropruski kuc krzyżowany następnie z końmi krwi angielskiej i arabskiej. Dzisiaj to agroturystyczna wioska ciągnąca się od mostku nad Grabówką wzdłuż zachodniego brzegu Dłużca.

 


Po drugiej stronie jeziora rozciąga się Dłużec, wieś typowa ulicówka. Domy rozmieszczone szeregiem pod skarpą wyniosłej moreny robiły na mnie za każdym ciepłe wrażenie. Okna przezierające między konarami wierzb, olch czy osiki, pojedyncze samochody i wozy ciągnięte przez konie snujące się jedyną ulicą wzdłuż jeziora, rozmowy dobiegające od brzegu… Wieś rówieśniczką Grabowa w granicach majątku w Sorkwitach a mimo to już należąca do innych włości, została założona w 1555 roku przez ostatniego mistrza zakonu krzyżackiego, księcia Albrechta Hohenzollerna, już po sekularyzacji państwa zakonnego. Część zabudowań widać także z Jeziora Białego, jeśli płynąć w sąsiedztwie pierwszej wyspy oddzielonej za ujściem strugi od brzegu mokradłem przykrytym szuwarami, skotłowanymi liśćmi grążeli i wypełnionym kipielą wodorostów.

Jezioro Białe, póki co, uniknęło urbanizacji. Jego wyspy jawią się dogodnymi miejscami na biwak. Stąd do Piecek przez Krzywy Róg i do Piersławka, gdzie urodził się Ernst Wiechert, rzut beretem. Drugie takie podejście nadarza się z północnej zatoki Jeziora Mokrego przez Dobry Lasek. Krutynia tak ma. Kręci się po starej galindzkiej Wildnis niczym wiatr w górskich wąwozach. Nic dziwnego, że za każdym razem, wpływając na Białe, czułem ów nieodparty zew puszczy. Pierwsze moje wakacje w Borowskim Lesie były darem niebios. W duchu – nie przeminęły.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz