sobota, 17 czerwca 2023

Gdy wyjść się nie chce, warto czasem wbrew sobie...

Czy na tym zdjęciu widać jelenie?

A na tym?

 

Wczoraj i w nocy padało. Wstałem obudzony brzaskiem. Wieczorna mgła ustąpiła, powietrze jednak pozostało wilgotne. Jadąc do zakątka bobrów, dziwiłem się, że automat nie przełączył świateł z krótkich na światła do jazdy dziennej. To, co brałem za przejaśnienie, nadal nie wystarczało czujnikom. Wysiadłszy z samochodu, przekonałem się, że czujniki światła mają rację. Aparat też protestował podczas fotografowania.

 


Nic to. Idę między koleinami wyrytymi przez opony harwestera. Matecznik ogłoszony przez nadleśnictwo Jedwabno ostoją  czarnego dzięcioła, nie został wyłączony z eksploatacji. Dewastacja pod pretekstem „racjonalnej gospodarki leśnej” postępuje. Wiele lat wcześniej to nadleśnictwo dopuściło się likwidacji stumetrowej strefy ochronnej wokół gniazda bocianów czarnych. Widziałem te bociany przez dwa kolejne lata po dewastacji otuliny, fotografując w przelocie nad Jezioro Łajskie i na polanie Pachy, kiedy próbowały znaleźć miejsce w pobliżu. Nie odważyły się jednak powrócić do gniazda pozbawionego leśnej osłony. Stare drzewo litościwie wycięto kilka lat później. Teraz wycina się drzewa, wśród których mają swoje dziuple i siedliska czarne dzięcioły, dewastując podszyt, runo, rozjeżdżając ciężkim sprzętem delikatny grunt pełny grzybni będącej dla lasu i rosnących w nim drzew tym, czym Internet jest dla nas…

 




Schodzę więc przez zdewastowany las nad łąkę przeciętą rowem melioracyjnym, zanurzony w czerwcowym koncercie. Oddycham wilgotnym powietrzem, nasyconym aromatem żywicy z pokaleczonych pni i gałęzi, zapachem kwitnącej trawy. Idę krok za krokiem, przyglądając się bacznie otoczeniu. Obserwuję stok moreny w perspektywie leśnego tunelu. Dostrzegam brązowe plamy.





 

- To pnie i gałęzie – odruchowa myśl.

Tknięty przeczuciem unoszę aparat. Myślę:

- Sprawdzę.

W zamglonej aurze widzę jakiś ruch. Na wyświetlaczu rozmyte kontury.

- Jelenie! – serce podskakuje z wrażenia.




 

Jestem w cieniu. Słońce ciska smugi, plami bujną trawę w rosie. Tego światła jednak mało. Mimo to fotografuję. Między kolumnami sosen pasą się łanie z ubiegłoroczną młodzieżą i z tegorocznymi cielętami w barwach ochronnych. Niektóre z maluchów schodzą na rozjechaną drogę, sięgają pyskami do ziół na poboczu. Jest spokój. Rzekłbyś:

- Sielanka.

Skradam się w świetle drogi, trzymając się cienia i sąsiedztwa drzew. To pomaga. Licówki, które lustrują otoczenie, jakoś mnie nie widzą. Nawet krakanie pary kruków nad głową nie budzi ich czujności. Jestem poniekąd zdziwiony. Idę krok za krokiem już od kwadransa. Żadnego popłochu. Śniadanie trwa w najlepsze. Od wsi za lasem dobiegają odgłosy uruchamianych maszyn. Wiatr przynosi woń sfermentowanej sianokiszonki. Zwierzęta jednak nic sobie z tego nie robią. Pasą się, przemieszczając się w głąb lasu bez lęku. Być może to ich codzienna trasa. Przedszkolanki i przedszkolaki znikają powoli za przerzedzonymi sosnami i za grzbietem moreny zasłaniającym tę drugą dolinę bobrów… 

Myśliwi będą nazywać takie stado chmarą. Chmara to coś, co trzeba ograniczać. Rodzina to coś, czego nie wolno rozbijać. Właśnie stoję przed taką rodziną, w której licówki, siostry, kuzynki, opiekują się młodzieżą do czasu osiągnięcia przez nią leśnej pełnoletności. Slang myśliwych z Polskiego Związku Łowieckiego nie służy nazywaniu rzeczy i zjawisk po imieniu. Jest wyrazem wielkopańskiej - nieuzasadnionej - wyższości nad dzikimi zwierzętami traktowanymi jak obiekty wyuzdanej rozrywki pod pretekstem prowadzenia "racjonalnej gospodarki łowieckiej".


 

Wychodzę z cienia. Rozglądam się. Dolina po lewej pusta. Strumień w rowie niewidoczny. Zarośnięty. Jest mokro. Nogawki i buty przemiękły. W koleinach kałuże po nocnym deszczu. Po prawej fotografuję odległe kępy drzew i krzaków. Jedna ma kształt pasącego się jelenia. To tylko kontur. 

 

Warto uważać.

Kiedy jednak zmierzam do obniżenia w grzbiecie moreny, trzymając się linii energetycznej, dostrzegam pod leśną ścianą w perspektywie brązowe plamy. Podnoszę aparat. Ustawiam najdłuższą ogniskową. W kadrze ruch. Intuicja nie zawodzi. 

 

 

 


 





Jelenie wychodzą z lasu. Zanurzone po brzuchy w świeżej trawie. Wszystkie dźwigające poroża w scypule. Trzymają się razem. Pasą się. Niektóre trącają się porożem, jakby próbowały rogować. Obywa się jednak bez widowiskowego symulowania walki. 

 

 




 

Siadam na pniaku po ściętej sośnie. Fotografuję spoza osłony brzózek. Jest sielankowo. Rozśpiewany las. Spokój. Kruki odleciały gdzieś na południe. Krakanie ucichło. Byki na tle krzaków. Byki z brzozą między odrastającymi tykami wieńca. Byki zanurzone w mierzwie. Byki na tle kwitnącego czarnego bzu…

 

Wstaję z kryjówki. Byki nie zwracają na mnie uwagi. Mgła przytępia czujność. Nie widać mnie na tle drzew za plecami. Skradam się ścieżką do zarośniętego mokradła, z którego zeszła już woda. Susza i tutaj odciska swoje piętno. Rzut oka w perspektywę leśnej przesieki, przez którą przeprowadzono linię energetyczną i… zamieram…

 







Grzbietem kolejnej moreny idzie łania z cielęciem. Na słonecznym tle. Nieruchomieję. Chowam się za świerczkiem. Aparat grzeje się w dłoniach. Betonowe słupy, przewody elektryczne w rosie, mgła w tle, pasma światła między drzewami, kontury jeleni… To już nie fotografowanie. To malowanie światłem i cieniem, paletą akwarelowych farb… Doświadczona licówka patrzy w moją stronę. Coś wyczuwa. Długo obserwuje. Nasłuchuje. Nie ruszam się. Aparat ciąży. Kończę, gdy łania odchodzi za pobliskie drzewa. Wtedy zawracam, by jeszcze raz spojrzeć na dojrzewające do godów byki.

Nadal się pasą. Przez chwilę zastanawiam się, czy by ich nie podejść ścieżką przez las. Kiedy jednak patrzę na zarośla, w których znika, i na błoto, przez które musiałbym przedreptać, zamiar gaśnie.

 


Na rozstaju dróg, tuż za przepustem widzę kolejny refleks ruchu:

- Kuna!

Odpalam aparat. Wydłużam ogniskową. Strzelam na oślep. Kuna staje słupka w koleinie w mokrym piasku. Przygląda się. Bystre wszystkowidzące spojrzenie… 

Scena dzieje się w ułamku sekundy. Krótki namysł i ucieka za słup. Mam tylko trzy ujęcia. Ostatnie ze znikającym ogonem…

- Czym mnie jeszcze zaskoczy dzisiejszy poranek?

 




Na wszelki wypadek idę zdewastowaną drogą przez grzbiet moreny do drugiej doliny, gdzie rządziły bobry. Porzuciły tamy. Niekonserwowane przyczyniły się do osuszenia rozlewisk, na których kilka lat wcześniej łabędzie krzykliwe i żurawie wychowały kilka pokoleń młodzieży. Może jeszcze wrócą. Taką mam nadzieję.

 


 

Patrząc na rozjechany las, dziwię się „racjonalnej” gospodarce leśnej, w której nie ma już miejsca na ochronę mateczników bioróżnorodności… Drwale znowu wjechali maszynami w ostoję dzięciołów i (niegdyś) czarnych bocianów, bobrów, łabędzi krzykliwych, żurawi, dudków, saren, jeleni, przetrzebionych dzików, lisów, kun, wszystkich rzadkich ptaków i zwierząt, które miałem okazję fotografować na przestrzeni lat… Kiedy to szaleństwo barbarzyńskiej eksploatacji polskich lasów ustanie?...

 



Spektakl już się kończy. Wracam nad rozświetloną dolinę i do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. Dzień się staje…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz