piątek, 12 sierpnia 2022

Marózka od Waplewa rok później

 



 

Wypłynąłem z jeziorka Myślica zasilanego wodą w rozległego bagna nadrowskiego – siedliska żółwia błotnego. 

 

 

 

 

 



 



Jeziorko zarasta. Lustro zewsząd otoczone wieńcem białych grzybieni pyszniących się na tle gęstych szuwarów, górującego nad nimi olchowego łęgu i sosnowego boru. Sam łęg skrywa zapewne strumienie odwadniające bagno i sąsiadujące z nim jezioro nieopodal trasy S7 – zdradzane obniżeniem leśnej linii. Widok zwartych zarośli nad wodą odstręcza jednak od próby przedarcia się dalej. Opływam więc lustro w słonecznej flaucie, trącam wiosłem pływający pień wypłukany do jasnej szarości  przez fale – zanurzył się nieco, zachwiał i ruszył z miejsca.



Odwracam kajak do grobli, której grzbietem przeprowadzono drogę. Płynę pod mostek za olchami. Niebawem widzę przęsło z cegły klinkierowej wsparte na przyczółkach z granitowych głazów. 

 

 

 

 






 

Pierwsza foto-sesja. Konstrukcja robi wrażenie. Drobne fale podświetlają przęsło od spodu, rozjaśniając półmrok chłodnego wnętrza. Nurt ledwo zaznaczony. Fotografuję pod słońce, a przepłynąwszy na drugą stronę – ze słońcem za plecami.

 

 

 



 

 

Za olchami trzcinowisko. Gdzieś po bokach zarośnięte tafle wody. Można by próbować, ale wzmagający się upał odstręcza. Wiatr z południa, tutaj w twarz. Płynę więc wąskim korytarzem kąsany przez muchy końskie (jusznice deszczowe), większe gzy, drobne wpleszcze… – skąd ich tyle? Nie oganiam się. Wymachiwanie rękami nic nie daje. Czekam, aż usiądą. Wtedy nie ma zmiłuj. Czasem jednak trafia się sprytniejszy osobnik. Kąsa plecy przez koszulkę. Ten to ma szczęście, bo klepię na oślep…



Muchy odstępują, kiedy kanał wpada pod sklepienie wierzb. Tutaj co i raz pochylam głowę pod gałęziami i pajęczynami. Kieruję kajak między zatory z gałęzi zanurzonych w błotnistej toni – robota bobrów. Gdzieś obok muszą być żeremia – dzisiaj niewidoczne za podzwrotnikową nieomal mierzwą. Wszędzie podgryzione pnie…

 

 




 

Wiosłuję więc ku zbawczej ścianie olch dających prześwietlony cień. To w nich dopływa Marózka. Jej nurt wpada w kanał z Myślicy, spycha kajak pod drugi brzeg. Próbuję weń wpłynąć. Do Waplewa blisko. Odpycham się wiosłem od kęp bujnej turzycy ostrolistnej, od korzeni olch, które uchwyciły brzeg na skraju bystrej wody. Pod kajakiem jasne dno przykryte pasemkami tańczących wodorostów. Jest uroczo. Daję radę, póki turzyce nie zbliżą się ku sobie i nie zaczną ocierać burt z obu stron jednocześnie. Robi się ciasno. Dalej nie podołam. Trzeba było próbować wczesną wiosną. Nic że woda głęboka, prąd bystry, dno twarde, kiedy zarośla obejmują kajak uściskiem i nie dadzą płynąć. Musiałbym wyjść, zanurzyć się po pas i próbować z kajakiem na sznurku… No nie wypada po prostu… Wracam rufą do przodu. Inaczej się nie da. Za wąsko, by obrócić kajak…






Olchy ustępują rozległej polanie szuwarów. Nurt wiedzie dywanem grążeli. Swobodny prąd zanika. Kajak trze o wodorosty, owalne liście, przywleczone gałęzie... Woda sączy się teraz przez trzcinowisko, tataraki, jeżówki, rozpływa się po całej szerokości doliny. Do ścian lasu daleko. Z góry jątrzące słońce. Bezchmurne niebo. Owady uwijają się w kwiatach. Znikąd chłodu. Ptaków jak na lekarstwo. Wiosłuję z mozołem, wyciągając po każdym zanurzeniu wiosła jego pióra oblepione zielskiem i glonami. Przeciskam się między kępami tataraku wystającymi ze środka nurtu a ścianami korytarza… Jest po prostu fajnie. Tak jak lubię. Bez pośpiechu. Zaciągając się powietrzem nasyconym aromatem mięty, której zarośla towarzyszą nieomal każdemu pchnięciu wiosła. I chociaż wydaje mi się, że snuję się niemiłosiernie przez dolinę, odwiedzając po drodze kuszące odnogi swobodnej wody, fotografując wszystko, co przyciąga uwagę, kontemplując obrazy wąskiej rzeki, spotykam trójkę kajakarzy, którzy z Myślicy popłynęli od razu pod mostek. Jestem zdziwiony. Wyprzedzali mnie co najmniej o pół godziny. Mijam ich, kiedy zatrzymują się przy szuwarach…







Zaraz jednak widzę kolejną odnogę Marózki. Zakręcam, opuszczając dywan zmacerowanych grążeli. Swobodna woda kusi. Płynę pod prąd między poduszkami rogatków, nad dnem pokrytym nalotem ciemnego mułu, płosząc ławice krasnopiór, płoci, krąpi, uklejek podświetlonych słońcem... Czuję się, jakbym płynął po powierzchni wielkiego akwarium. Swoboda wartkiego nurtu zaskakuje. Szuwary odsunęły się. Mijam urokliwe kępy kropidła wodnego i zwodniczego szaleju, pasma mięty o fioletowych łodygach w towarzystwie czermieni błotnej o dorodnych owocach w kołnierzu przykwiatków, polany między tańczącymi wodorostami, kępy tataraku i osoki aloesowatej… Po chwili skręcam pod las na stoku doliny. Odnoga wiedzie pod nisko zawieszonymi gałęziami olch. Jestem w cieniu. Odczuwam ulgę. Dalej jednak nie popłynę, zgarnąwszy z twarzy kolejną pajęczynę rozpiętą na gałązkach i między trzcinami a brzegiem zwieszonym nad wodą mierzwą zarośli i obnażonych korzeni. Rozjaśniona perspektywa na końcu liściastego tunelu kusi, lecz wiem, że utknę w szuwarach nie do przejścia…




Dopływam do końca moczarów. Przede mną las. Suche brzegi. Rzeka uwalnia się z uścisku wodorostów. Odzyskuje oddech. Kajak przyspiesza. Odkładam wiosło. Ponownie spotykam kajakarzy, z którymi wodowałem na Myślicach. Są na brzegu. Krótka rozmowa. Kilka uwag o rzece i otoczeniu… Więcej ich nie zobaczę, chociaż snuję się po Marózce wolniej niż zazwyczaj. Płynę w cieniu. Słońce zagląda między koronami drzew, ciskając plamy światła na jasne dno i pasma wodorostów. 





 

Przede mną most kolejowy. Nowy i bez wyrazu. Obok niego wiadukt nad drogą skryty za listowiem nadrzecznych drzew. Most kolejowy zastąpił starą konstrukcję z nitowanym przęsłem zwieszonym łukiem nad wodą. Teraz nie ma o co oczu zaczepić. Sztampowe lite wymalowane jaskrawo przęsło, pokryte trapezowatą blachą, zastąpiło fraktalny obiekt wpisany w krajobraz…

 

 










 

Zastanawiam się, jaka musiała być Marózka przed wybudowaniem młyna a potem tamy z generatorem prądu w Waplewie, spiętrzającej wodę na 7 metrów. Jezioro Mielno jest na wysokości 162, 1 m nad poziomem morza a Maróz na wysokości 141 m. 21 metrów spadku na odcinku 10 km jest porównywalny ze spadkiem w przełomie Marózki od Swaderek do Jeziora Świętego. Gdyby więc nie zapora w Waplewie, spływałbym rzeką o podgórskim charakterze a nie aleją spacerową w cieniu starych drzew rzecznego łęgu w dolinie.













Spływam więc tą aleją nad jasnym dnem, siedliskiem wodorostów, wijącej się trawy, ryb kryjących się w zakamarkach gałęzi, plątaninie korzeni wypłukanych z brzegu i pod pniami powalonych drzew, gdzie nurt wyrzeźbił zagłębienia. Przemierzam komnaty i korytarze objęte kolumnami olch, osiki, dębów i ścianami prześwietlonego listowia. Snuję się wzdłuż niewidocznego torowiska, po którym suną hałasując szynobusy i pociągi. Zamyślam się w zieleni dojrzałego lata, w chłodzie rzeki, pod słońcem przebłyskującym przez gąszcz. Słucham ściszonego gadania ptaków, reaguję na ruch w zaroślach brzegów. Gapię się na mijane odsłonięte stoki wąwozu, na których tkwią graby, lipy, klony, zasypując darń dywanem rozkładających się liści. Zaglądam w ścieżki zwierząt do wodopoju i przepraw przez rzekę. Pochylam się pod wilczymi kładkami i drzewami, którym już niewiele do śmiertelnego upadku. Odgarniam zwisające nad wodą leszczyny z dojrzewającymi orzechami…

Ujście Witramówki

Minąwszy zwalony dąb, wokół którego zawiązał się ogród botaniczny, wpadam w zakręt i wciskam kajak w ujście Witramówki, strumienia odwadniającego rozlewisko bez nazwy pod Malinowem z ciekawymi wyspami i dwa jeziora pod Witramowem: Bobrówko i Bujaki. Strumień przepływa przez betonowe ruiny przedwojennego spiętrzenia. Dzisiaj nie popłynę. Pięć centymetrów toni strumienia to za mało, by brnąć kajakiem po ścieżce piasku. 







Z pni fotografowanych w ubiegłym roku w futrze paździorków, niewiele już zostało. Śluzowce przetrawiły drewno, dzisiaj rozpadające się na zetlałe próchno i kurz. Same zniknęły. Stoję więc w ujściu, opierając dziób kajaka na kłodach przegradzających koryto Witramówki, i czekam, aż za plecami ustanie chaos płynących pod prąd kajakarzy w rodzinnych rozkrzyczanych nastrojach…

 







 

Marózka coraz rozlewniejsza. Nurt zwalnia, wypełniając pogłębiające się koryto. Mijam zakątki skryte w łanach szuwarów zasłaniających odstępujące od siebie brzegi. Chwilami nachodzi ochota, by spróbować pływania za zasłoną tataraków, lecz zaraz widzę koniec swobodnej odnogi. To zmyłka. Rzeka nie przypomina leśnej Kośny albo Babięckiej Strugi przed Zyzdrojem Wielkim, gdzie można wybierać ścieżki między wysepkami. Spływam więc nieśpiesznie pod pochylonymi drzewami, w końcu przez zakręt wypełniony pniami pociętych martwych olch wprost na trzcinowisko i w upał otwartej przestrzeni. Wiatr w twarz nie przynosi ulgi.


Las odbiega od rzeki. Nurt przyspiesza w przewężeniu między ścianami zbitych zarośli. Wpycha w ciasny zakręt. Za nim ostatni odcinek przed jeziorem Maróz. Wiem już, czego się spodziewać na jeziorze. Na szczęście popłynę z wiatrem. Zmoczona chusta na głowę, czapka na chustę, by jej nie zwiało. To pomysł, by bronić się przed udarem słonecznym… Kiedy więc wypływam na zatokę zarośniętą szczeciną osoki aloesowatej, przepycham się przez czarną mieliznę na głębszą wodę, jestem już przygotowany do przeprawy przez całą jaskrawość jeziora, wzdłuż pomostów i plaż Saint Tropez ośrodków wczasowych wypełnionych gwarem…




Do pokonania zostało jezioro. Z wiatrem w plecy. W towarzystwie licznych kajaków, rowerów wodnych, żaglówek, łodzi z elektrycznym napędem, surferów… Z czapką naciśniętą na mokrą chustę. Przez cieśninę obok świeżo przewróconej sosny, która zaległa w szuwarach i zanurzyła konary w liściach grążeli – tutaj w cieniu boru na stoku moreny łapię wytchnienie przed skokiem do Swaderek.

 

Jezioro Maróz



 

Potem już tylko wiosłowanie przez rozprażoną powierzchnię jeziora z pchającym wiatrem i ponaglającą falą, obok zatok, trzcinowej wyspy, wzdłuż ośrodków wczasowych i kempingów… Do budynku starego młyna zamykającego perspektywę jeziora.

 

 

 

Swaderki


 

Po przewiezieniu kajaka na Marózkę za spiętrzeniem w Swaderkach spłynąłem przełomem w ciągu mniej więcej godziny, zrezygnowawszy z fotografowania znajomych kątów. Powód zaiste prozaiczny. Rzekę wypełniły dziesiątki kajaków z rozkrzyczanymi turystami. Ostatni odcinek to był spływ analogią Krupówek – zatłoczonym deptakiem, a nie rzeką, która tylko w ciszy ujawnia swoje sekrety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz