Wypłynąłem w nocy. Sierpniowe - o dziwo - rykowisko zostawiłem w Przykopie. Nad Łyną
jelenie wciąż nie ryczą. Za ciepło?
Wsiadłem w kajak i odbiłem od brzegu. Powiosłowałem w kierunku
Jowisza i jego odbicia przed dziobem. Tysiące gwiazd znaczyło czerń nieba.
Rozpoznawałem najbardziej znane konstelacje: Oriona na wschodzie, Lutnię nad
głową, Kasjopeę, Orła, Wielkiego i Małego Wozu, Byka, Strzelca… Droga Mleczna
jaśniała w pełnej krasie… Budząc wspomnienia fascynacją działem astronomicznym
w Młodym Techniku zaczytywanym co miesiąc w podstawówce. Czy ktoś jeszcze
pamięta to czasopismo?

Wypłynąwszy na jezioro, kieruję kajak na lewo od wyspy. Płynę między tykami, których kontury ledwo
odcinają się od powierzchni milczącej wody. Wiosłuję, rozpychając kępy osoki,
zarost ledwo widocznych wodorostów, liście nenufarów. Gwiazdy pokazują
kierunek. Jowisz świeci niczym latarnia morska. Nie ma księżyca ale przejrzyste
powietrze, nieruchoma woda, pozwalają widzieć więcej. Kontur wyspy czerni się
po prawej. Po lewej ledwo widoczna poświata zwiastująca nadchodzący brzask.
Wszystko granatowe. Cisza dźwięczy. Żadnego porykiwania jeleni. Ptaki śpią.
Sunę do końca trzcinowiska, bardziej wyczuwam niż dostrzegam prześwit
prowadzący na główny akwen za wyspą. Skręcam w prawo. Po dziesięciu uderzeniach
wiosłem skręcam na południe, wprost pod światło Jowisza. Bezużyteczny aparat
ciąży pod szyją. Nie próbuję nawet go uruchomić. Jest to co lubię najbardziej –
samotność na jeziorze w ciemnościach i ciszy, sam na sam z myślami, które snują
się w głowie w takt uderzeń wiosła, a czasem zamierają, gdy wpadam w nastrój
kontemplacji…

Wpływam w przejście między jeziorami. Odbicia gwiazd w wodzie
pokazują, gdzie nurt, gdzie brzegi. Nic oprócz plusku wody rozgarnianej wiosłem
nie zakłóca ciszy. Dziób kroi powierzchnię bez szelestu. Omijam gałęzie martwej
łozy. Nie ocieram się o zarośla. Płynę nieomal na pamięć przez znajome zakręty,
zakola, obok kalin obsypanych ledwo widocznymi rubinami owoców, martwych brzóz,
z gałęzi których zwisają wysuszone jemioły. Dopiero na końcu szeleszczę w
łodygach trzcin, które wyrosły na środku leniwego nurtu, zanim wypłynę na
polanę nenufarów i otwartą przestrzeń jeziora.

Noc nie ustępuje. Do wschodu słońca jeszcze trochę. Kiernoz Mały
spowija mgła. Światła Brzeźna ledwo przebijają się przez wilgotne powietrze.
Płynę na pamięć. Do kolejnego ujścia rzeki pod kępą rozpadających się brzóz.
Kajak kroi lustro zastygłej wody. Nawet ryby nie pluskają. Ptaki zaszyły się w
trzcinach. Nie pływają na środku. Nienaturalna cisza. Lato zmierza do swego
kresu. Nawet jelenie przyspieszyły, porykując w Przykopie. Tutaj się wciąż nie
kwapiły. Liczyłem na spotkanie na brodzie między Kiernozami, ale nawet tam nie
zabłądziły, choć to ich ulubiony kąt.

Wbijam się na mieliznę. Świt ciągle nie nadchodzi. Półmrok nie
sprzyja fotografowaniu. Bez obiektywu na podczerwień nie mam czego tu szukać.
Mieląc wiosłem niewidoczny muł, wpływam w zakręty, mijam znajomy staw za groblą,
łódki przypięte do chybotliwej kładki pod brzegiem, odsłonięte z zarośli
żeremię… Bobry zgryzły pędy wierzby. Zjadły maskowanie, dzięki któremu przez
kilka lat nie domyślałem się ich siedliska, przepływając nad zanurzonymi w
nurcie pociętymi gałęziami. A potem most majaczący w perspektywie wyprostowanego
odcinka. Ciche zabudowania wsi za drzewami. Zabłąkany samochód, który
przejechał nade mną, rozświetlając otoczenie snopami światła.

Mgła ustępowała. Nie na tyle jednak, by odsłonić brzask. Las
opatulił rzekę. Płynę przez zakręty. Kajak trze o liście zmacerowanych
nenufarów. Wiosło plącze się w wodorostach i patykach zalegających śpiący nurt.
W półmroku ledwo co widać. Płynę na wyczucie, odgadując miejsca wolne od
zanurzonych konarów i pni. Gdzieś szeleści czapla. Podrywa się z gałęzi pochylonej
olchy. Jej kontur oddala się w
prześwicie drzew nad rzeką. Przebrnąwszy przez ciasne przejście w
zasiekach z powalonych drzew, pod którymi jeszcze dwa lata wcześniej swobodnie
przepływałem, zmierzam do Morza. Rozlewisko majaczy w perspektywie olchowego
tunelu. Wypływam. Kajak trze o skłębione liście nenufarów. Wiosło miesza muł.
Jeziorko, mimo dumnej nazwy, to tylko dotknięte atrofią rozlewisko
przykrywające przepastne błoto, uwalniające bańki metanu. Tutaj pierwszy raz
fotografuję. Otwarta przestrzeń wpuszcza więcej światła. Brzask z trudem
rozjaśnia krajobraz.

Wpływając na rzekę, czuwam. Nic jednak nie zwiastuje obecności
łabędzi, żurawi, czapli, bielików, rybołowów czy chociażby kormoranów. Pustka
zdaje się dominować w nastroju sierpniowego świtu u schyłku lata. Drobne ptaki
kwilą cichutko w szuwarach. Jakby upewniały się, że nie są same. Ryby nie
reagują na kajak krojący wodę. Staram się zachować ciszę, więc wiosłuję z
rozmysłem, kierując się w miejsca uwolnione od wodorostów. Kiedy staję w
zakątku zająca (niczym misia na miarę naszych możliwości) – pokrytego uschniętą
trawą i mchem wykrotu przewróconej brzozy, brzask rozświetla kontur lasu, rzuca
światło na powierzchnię Łyny. Wreszcie mogę sięgnąć po aparat. Obiektyw ostrzy
na krzyżówce, która nie panikuje, jedynie odpływa pod liśćmi pałki
szerokolistnej; utrwala krajobraz rzeki z trzcinami na tle rozjaśnionej
powierzchni nurtu, bez ożywionych kolorów, za to w nastroju czarno-białych
grafik z subtelnymi szczegółami.
Wracając ujrzę tutaj zimorodka. To nagroda warta bezsennej nocy.
Ruszam. Brzask zwiastuje rychły wschód słońca. Chcę zobaczyć ten
spektakl na Brzeźnie Wielkim. To jeszcze trochę nad brodem między podmokłymi
łąkami, obok zamaskowanego żeremia, wzdłuż kwaśnych brzegów oplątanych
korzeniami łozy, olch, wierzb, czeremchy, brzóz… w końcu przez tunel w
oczeretach i szuwarach wkraczających na środek nurtu…
Wypłynąwszy na wyciszone jezioro, obracam się na wschód, lecz
słońca nawet na lekarstwo. Brzask tylko zwiastuje. Mgła subtelnieje. Przede mną
zastygłe lustro. Krajobraz i jego odbicie. Ledwo muskam wodę. Nie chcę zakłócać
obrazu. Czas zamiera. Kajak snuje się ku półwyspowi i zarośniętej zatoce. Białe
czaple żeglują nad lasem. Nie złapię ich obiektywem. Jeszcze za szaro i za
daleko. Podpłynąwszy do drugiego brzegu przez dywan z owalnych liści grążeli,
kieruję się śladem swobodniejszej wody między kępami pałki szerokolistnej,
wzdłuż turzyc okupujących skraj błotnej mielizny.





Stanąwszy na odpoczynek, obracam kajak dziobem na wschód, kładę
się w środku, dając ulgę odrętwiałemu siedzeniu. Wyciągam aparat. Patrzę w
punkt, gdzie spodziewam się słońca. Brzask złoci horyzont, wyostrza kontury
trzcinom, pałkom, sitowiom, podkreśla postrzępioną linię leśnego grzbietu, a
kiedy słońce wygląda spomiędzy koron odległych drzew, złota godzina osiada na
wodzie, rozjaśnia tańczące zjawy z mgły,
syci za plecami paletę barw lasu, szuwarów i turzycy okupującej brzegi. Świat
zastyga w zadumie. Każde mgnienie czasu trwa i trwa. Umysł cichnie, ulegając
wrażeniom. Tylko aparat nie śpi. Łapie chwilę, nastrój, zmysłowość natury.
Kiedy Jola Kolinko fotografuje parasol, który wyrwał się z niewoli
właściciela i poniesiony deszczowym wiatrem opadł grzbietem na wodę, chwyta
chwilę.
Kiedy Kasiulowa fotografuje apenińskie Alpy pod pierzyną
tegorocznego śniegu, więzi chwilę.
Kiedy Małgosia fotografuje ptaki w ogrodzie, łapie mgnienie.
Kiedy fotografuję świt i wschód nad Brzeźnem Wielkim, utrwalam
coś? A może próbuję zamrozić czas?
Który według świętego Augustyna jest czymś znanym, zrozumiałym
dzięki przeżywaniu ale niewytłumaczalnym.
Który według Juliana Barboura jest tylko emanacją wiecznego ruchu
i przemiany przestrzeni.
Który według Franza Wilczka jest kwantową ułudą…
Który w pewnym momencie indywidualnego życia przestaje płynąć…
 |
Rokitniczka |
Złota godzina budzi ptaki. Gaworzą w mierzwie liści. Uwijają się w
gęstwie łodyg. Polują na zaspane owady. Patrzą mi w oczy. Obserwują otoczenie.
Przegadują się nawzajem. Tyle że to nie wiosna ani lato. Schyłek kolejnego
etapu życia. Czas przygotowań do zimy albo do odlotu. Fotografuję rokitniczkę.
Za chwilę komarnicę błotniarkę. Osiadła na oparciu fotela, by ogrzać się w
świetle. Płochliwa rokitniczka nie ucieka. Czuje się bezpieczna w zaroślach.
Jeden podskok, jeden trzepot skrzydełek i już jej nie widać. Nic więc sobie nie
robi z mojego sąsiedztwa…
 |
Komarnica błotniarka
|
Znikając w czeluściach zarośli, uwalnia mnie od przymusu
fotografowania. Chwytam wiosło. Lawiruję między gęstniejącymi łodygami sitowia,
trzcin, pałki wąskolistnej, kępami osoki aloesowatej. Kajak trze o wodorosty.
Przejma między Brzeźnami staje się wąska. Nurtu nie widać. Przez szpary w
liściach widzę pomost. Tam zmierzam, rozchylając mierzwę. W końcu jest swobodna
tafla. Za nią polują białe czaple. Nieopodal pływają gągoły. Bawią się. Wnoszą
zamieszanie. Czaple odlatują zniecierpliwione moją obecnością. Po chwili
wpływam więc na śpiącą strugę w okowach grążeli, które nie mieszczą się w
korycie. Mijam las na stoku moreny, niegdyś przełamanej przez Łynę; po drugiej
stronie łęg o nieprzystępnym wnętrzu, schronisko dla żurawi, bobrów,
łasicowatych…




Jezioro Krzyże jest jednak puste. Żurawie krzyczą z wnętrza
zarośniętej doliny. Łabędzi nie widać. Bobry pochowane. Wbijam się w nurt
rzeki. Rozpycham kępy turzycy. Burty trą o zarośla. W ciasnych zakrętach kajak
ledwo się mieści. Nurt podprowadza pod skarpę, odprowadza na środek doliny.
Łyna coraz bardziej zarośnięta. Dzięki temu jej poziom wyższy. Ułatwia
podpływanie. I tak aż do strumienia odwadniającego ukryte za lasem bagno. Tu
zawracam. Dalej jest wodna dżungla. Cały przekrój łożyska opanowały kępy
jeżówki. Nie do przejścia z pomocą wiosła. Już raz się cofnąłem dwa tygodnie
wcześniej, rezygnując z kolejnego spaceru piechotą do lata w sierpniu…
 |
W objęciach Łyny
|
 |
Jeżówka |
Powrót jak w kalejdoskopie…
Figle kormoranów na Krzyżach i Brzeźnie Małym…
Białe czaple w trzcinowisku między Brzeźnami…
Zimorodek w siedzibie rzeźby zająca z wykrotu powalonego drzewa…
Krajobrazy Kiernozów…
Wszystko w klimacie dojrzałego poranka, pod palącym spojrzeniem
słońca…
Kiedy wsiadam do rozgrzanego samochodu, wypijam całą butlę wody…