Odwiedziliśmy Łabuny Duże, jezioro skryte w
masywie lasu między jeziorem Gim a jeziorem Dłużek. Przypisuję je do nanizanego
na zamierający strumyk ciągu jezior od Wiercibaby do Jeziora Czarnego, jednego
ze źródeł tajemniczej rzeczki Czarnej, dopływu Omulewa, dostępnej kajakom tylko
wczesną wiosną. Właścicielka Frajdy w Jabłonce nad jeziorem Omulew opisała
Czarną jednym epitetem:
- Od maja trawnik. Nie da się na wiosłach.
Samochód został na leśnym parkingu przy drodze
z Bałdy Pieca do Bałdy. Poszliśmy ścieżką u podnóża zarastającej poręby. Sosny i
brzozy zasłoniły na dobre porośnięte turzycą i sitowiem bagienko, który zaschło
po wycięciu świerków. Minęliśmy zarośnięte kałuże dziczych babrzysk,
nieużywanych.
Jezioro incognito |
Przed nami otworzyła się poręba. W jej wierzchołka widać było
panoramę zarastającego jeziorka w otoczeniu gęstego łęgu olch, brzóz, dębów,
wierzb w jesiennej szacie. Delikatna warstwa chmur tłumiła ostre światło
słońca, nadając okolicy odrobinę przygaszonego kolorytu. Paprocie w kępach pożółkły i
zbrązowiały. Listowie na drzewach zrzedło. Lustro wody słało ku nam iskry
odbite od fal.
Przeszedłszy wzdłuż jeziorka i jego
przedłużenia – podmokłej polany, gdzie spotykam jelenie, dziki i polujące lisy,
a nad głową kołujące błotniaki lub krogulce, skierowaliśmy się na wschód ku
plątaninie piaszczystych dróg w sosnowym zagajniku, gdzie łatwo stracić poczucie
kierunku. Spłoszyliśmy żmiję wygrzewającą się na kępie mchu. Uciekła między
jagodziny, zniknęła pod patykami.
Niebawem zanurzyliśmy się w bór. Sosny porastały
zbocza wąwozu między morenami, tworząc aleję z tajemniczą perspektywą. Wnętrze lasu rozjaśniały
brązowe korony buków, grabów, rodzimych i kanadyjskich czerwonych dębów tworzących
podszyt. W świetle przenikającym przez sosnowy dach z konarów, gałęzi, igliwia,
jesień zdawała się płonąć.
Nie schodziliśmy z drogi, chociaż grzyby mamiły.
Zbieraliśmy tylko te w zasięgu ręki: prawdziwki, rydze, maślaki, kanie, podgrzybki,
kozaki. Wszystkie pominięte przez grzybiarzy, którzy szukali rarytasów w głębi,
ignorując to co oczywiste. Czas mijał w pogodnym nastroju. Mika penetrowała
pobocza, nie kryjąc ekscytacji. Ptaki przelatywały nad głowami. Słyszeliśmy jakieś
kwilenia, szelesty, szepty, poszumy…
Tędy do Wiercibaby - uroczyska wiedźm |
Za drogą z Tylkowa do Czarnego Pieca wkroczyliśmy
na obiecującą ścieżkę do jeziora Łabuny. Grzyby jednak zniknęły. Ku mojej
uldze. To, co nieśliśmy, wystarczyło na niejeden obiad. W końcu ujrzeliśmy
między kolumnami drzew taflę jeziora. Błyszczała w słońcu. Była niczym miraż. Poczuliśmy
ciepło na twarzach.
Łabuny Duże |
W końcu aleja wzdłuż jeziornej tafli, poduszki jasnego mchu
pod pniami sosen, pożółkła trzcina na cichej jaskrawej do bólu oczu wodzie,
krzyk wielkiego stada ptaków po drugiej stronie Łabun, niewidocznego w łunie światła
odbitego od powierzchni wody.
Widoki z Wojtkowizny |
Dopiero kilka zdjęć pod słońce pozwoliło odkryć źródło
niepokojących dźwięków – stado kormoranów biwakujących, polujących, gadających
na rozległej płyciźnie pod ścianą olch i boru za nimi.
Było błogo. Siedzieliśmy na igliwiu i mchu
pokrywającym piasek z nogami w płytkiej wodzie. O dziwo nagrzanej. Z trudem
wytrzymując napierające z nieba i z wody światło. Gdzieś od zachodu nadciągał
kolejny barani kożuch z chmur, zapowiadając ulgę dla oczu. Póki jednak co,
siedzieliśmy z zamkniętym oczami, łapiąc ostatnie jesienne ciepło i nastrój
tego przedziwnie pięknego jeziora.
![]() |
W staropruskich klimatach |
Scenerii jednego z moich zdjęć w „staropruskim”
klimacie. Taka właśnie jest ta moja Wojtkowizna.
Królewska sosna |
A potem sesja z niezwykłą sosną nad Łabunami. Pomnikiem
przyrody. Na moje oko liczącą sobie co najmniej dwieście lat.
Jeszcze spojrzenie na Łabuny z końca zatoczki.
Ostatnie, bo baranica chmur przygasiła słońce. Kormorany zaczęły się
rozpraszać. Część zaległa w zatoczce za cyplem i trzcinami. Część przeleciała
nad nami, kierując się gdzieś na północ… Wracaliśmy lekko znużeni tą samą
drogą, przeszukując pobocza i znajdując kolejne grzyby przeoczone wcześniej.
Na porębie nad jeziorkiem bez nazwy
dostrzegliśmy sarny. Pasły się między sosenkami. Patrzyły na nas… Aparat w
plecaku… Ani drgnąłem... Sarny krok za krokiem wspinały się do
lasu. Przystawały na chwilę, by coś skubnąć... Wydawało się, że zaniechały obserwacji otoczenia, pochyliwszy się ku ziołom. Sięgnąłem po aparat, obliczając zawczasu każdy ruch. Złudzenie. Tylko się
pochyliłem do plecaka, ruszyły. Biegiem. Nadzieja prysła. Odprowadzałem je spojrzeniem
do samego końca. Mika tymczasem wciąż była nieświadoma zdarzenia. Za niska, by
wyjrzeć nad rośną trawę porastającą kępami wolne miejsca między niewykarczowanymi pniakami… Tak więc zdjęć już nie będzie...