sobota, 20 kwietnia 2024

Do Gawrych Rudy i na Jezioro Białe

 

Gawrych Ruda i Jezioro Białe


 

1.

Półwysep Wągieł kończy się obszernym cyplem, którego zwieńczeniem rozległe szuwary. W cieśninie między trójkątnym dźwigającym puszczę półwyspem, Łapą, a krańcem Wysokiego Wągła, wiatr potężnieje. Musi zmieścić się w ciasnej przestrzeni nad wodą. Płyniemy popychani falami, które napierają od Mikołajewa. Już nie bokiem do nich lecz równo z nimi. Nie potrafimy ich wyprzedzić. Są wysokie. Kiedy przyspieszamy, dzioby wspinają się i rwą spienione grzbiety, lecz rufy opadają, niwecząc wysiłek. Zwalniamy więc, skupiając się na utrzymaniu kierunku. 

 

 

 

 

 

 

 


 

Skręcamy za gęstwą szuwarów. Splątane łodygi tłumią żywioł jeziora. Fale łagodnieją. Im dalej od cieśniny rozdzielającej północne ploso od środkowego, tym większy ogarnia nas spokój. Puszcza na półwyspie nie pozwala wiatrowi opaść. Cisza wydaje się nierealna. Gładkość Zatoki Wasilczykowskiej zaskakuje. Chmury zaczynają się rwać, odsłaniając niebo. Czerwcowa zieleń odzyskuje świeżość.

 


Za trzcinami w obniżeniu olsu widać żeremie. Wysokie, ułożone z gałęzi pozbawionych łyka, poprzetykanych drobnymi patykami, łodygami wysuszonej trzciny, uszczelnione mułem z dna i błotem z brzegu. To jednak nie pora na tete a tete z bobrami. Za dnia śpią w komorze żeremia. Wyjdą pod wieczór, gdy nastanie cisza.

 

 

Znowu płyniemy z wiatrem. Słabnącym. W zatoce nieśmiałe fale. Nie mają gdzie się rozpędzić. Chmury nad nami rwą się i przepuszczają światło. Wpadamy na przemian w słońce i wędrujące cienie. Już nie jest zimno. Wigry odzyskują aurę. Perkozy z pisklętami na grzbiecie między skrzydłami śmielej wypływają z trzcin. Łabędzie opuszczają kryjówki w szuwarach otaczających wyspy pod Zakątami. 

 


 

Wiosłujemy rytmicznie, trzymając się razem w tyralierze. Można wreszcie rozmawiać. Wiesiek przestał odstawać i nie narzeka. Jesteśmy sami na jeziorze. Żadnych łodzi, żaglówek, kajaków. Do wakacji jeszcze trzy tygodnie. To czyni nastrój. Jakbyśmy przemierzali skandynawskie szlaki. Mijamy wyspy i zatokę pod Czerwonym Krzyżem. Lewe ramię zatoki przypomina krętą rzekę w leśnym wąwozie. Miłe oku złudzenie. Po prawej olchy nad trzcinami a dalej sosny, zasłaniają Jezioro Białe na półwyspie. 

 

 

 

 

 

 


 

Przyjeżdżałem tam wcześniej, nocując w nieistniejącej już leśniczówce. Toń jeziora w odcieniu błękitu nad jasnym mułem i piaskiem tak przejrzysta, że widać dno wszędzie tam, gdzie umyśliliśmy zakotwiczyć i zarzucić wędki. Widzieliśmy ryby podpływające do przynęty. W dnie wypatrywaliśmy otworów zrobionych przez węgorze, które spędzały dzień zagrzebane w mule. Jeśli były blisko siebie, wystarczyło wepchnąć wiosło między dziury, by wzniecić tuman. Nad północną zatoką Białego zorganizowano obóz dla początkujących płetwonurków. Nie próbowałem jednak nurkować. Przedkładałem kajak.

 

 

 

2.

Odczuwamy zmianę krajobrazu. To zasługa ostatniego zlodowacenia bałtyckiego (inaczej zlodowacenia Wisły). Badania geologiczne potwierdziły, że ustępujący lądolód zatrzymał się na kilka tysięcy lat w okolicach Płociczna, Bryzgiela, Czerwonego Krzyża i Maćkowej Rudy, przez co otoczenie Wigier na północ od tej granicy ozdobiły moreny denne (Leszczewo i Leszczewek), moreny czołowe (Krzywy Róg); ozy (wały) i kemy (stożkowe pagórki), których pełno w okolicy; rynny i zagłębienia wytopiskowe, ich przykładem północna część Wigier.

Od Wysokiego Wągłą, miejsca chwilowego naszego odpoczynku z widokiem na klasztor, w kierunku zatoki Cieszkinajki biegnie rynna o głębokości przekraczającej 70 metrów. To pozostałość po fragmencie lodowca zagrzebanego w gruncie i przykrytego warstwą naniesionego piasku, gliny, żwirów i głazów. Ów fragment roztapiał się przez kilkanaście tysięcy lat.

Ploso zachodnie, którym właśnie płyniemy, wypełnia zagłębienia sandrów, równin z piasku i żwiru osadzonego przez wodę wypływającą spod czoła lodowca, który był zamarł między Cimochowizną a Czerwonym Krzyżem. Stąd bogactwo wysp, niskich, spłaszczonych i wyniosłych, pagórkowatych, szuwarów na płyciznach, wierzchołkach podwodnych pagórków, tworzących pod Bryzgielem istny archipelag; zatok wrzynających się w puszczę, podobnych miniaturom fiordów, sprawiających, że brzegi są pokrętne i zagmatwane; jezior oddzielonych od głównego akwenu krótkimi strumieniami i rowami. Gdyby podnieść poziom Wigier do poziomu Prawigier, o metr zaledwie, owe jeziora od Bryzgiela do Gawrych Rudy stałyby się kolejnymi zatokami (odgałęzieniami) akwenu.

 


Przez ostatnie bez mała dwa miliony lat krajobraz Wigier był kształtowany przez lądolody ośmiu epok lodowcowych. Każdy kolejny lodowiec nanosił nowe pokłady glin, piasków i kamieni, przesuwał starsze osady i od nowa rzeźbił powierzchnię ziemi z przywleczonego materiału. Po ostatnim zlodowaceniu miąższość osadów przykrywających pierwotny grunt osiągnęła 150-190 metrów. Przemierzamy więc niepowtarzalne dzieło natury – Wigry, perłę w koronie Jaćwierzy. 300 kilometrów na zachód z lekkim odchyleniem na południe ten sam lądolód ukończył inny cud przyrody -  Wzgórza Dylewskie, perłę w koronie Sasinów…

 


Kilkaset metrów pod Wigrami nadal zalega zmarzlina po zlodowaceniu Wisły.

 

 

 

 

 

 

3.

Płyniemy Zatoką Słupiańską w kierunku wyniesionego wałem morenowym półwyspu Łysocha. Jego grzbiet unosi się bez mała 20 metrów nad poziom jeziora. Dźwiga puszczańskie sosny. Tuż nad wodą widzimy samochód. Jedzie do leśniczówki. Kierowca pewnie w zachwycie, bo zwalnia, zatrzymuje się, wychodzi nad wodę, patrzy na jezioro, macha do nas w geście pozdrowienia. Odpowiadamy…

Jadąc tą drogą pierwszy raz maluchem 126P, byłem równie zaskoczony monumentalnym krajobrazem Wigier. Też stanąłem, nie mogąc oderwać oczu…

 


 

Wiosłujemy nad rozległą mielizną, wzdłuż szuwarów i podwodnych polan dobiegających do jasnego brzegu. Tropimy spojrzeniami ryby przebłyskujące w czystej toni między rdestnicami: nitkowatymi, gęstymi, pływającymi, w dywanach wywłóczników, wśród łodyg trzcin, sitowia, pałki. Śledzimy ukleje trące się pod kępkami delikatnej turzycy strunowej na skraju wody i mokrego brzegu… Istne rozświetlone akwarium, od którego nie sposób oderwać oczu…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy przychodzi pora na przerwę, dobijamy do polany pod stokiem Łysochy. Koledzy wychodzą na murawę rozprostować się po kolejnej porcji wiosłowania. Szukają pod sosnami dojrzewających poziomek zwabieni ich aromatem.

 



Siedzę w kajaku. Nieruchomo, bo podpływają łabędzie z czeredką piskląt w szarym puchu. Samiec stroszy skrzydła, syczy ostrzegawczo. Samica utrzymuje dystans. Dwa pisklęta wystają spomiędzy złożonych na grzbiecie skrzydeł, pozostałe kręcą się wokół. Ptaki wydają się zwyczajne ludzi. Jakby czekały na poczęstunek.

- Rzuć im trochę chleba – to Sylwek.

- Sól im szkodzi – odmawiam.

Łabędzie odpływają zniechęcone...

 


4.

Jest późne popołudnie. Wędrujemy pod słońce. Chmury odpłynęły. Niebo zawisło nad krajobrazem krystaliczną kopułą. Powietrze rześkie, przejrzyste. Wiatr ucichł. Jezioro ścieli się nieruchomą taflą. Prowadzi do Gawrych Rudy coraz węższą rynną. Wywyższona stokami puszcza coraz bliżej. Wiosłowanie sprawia przyjemność… Odmiana zaskakująca.

Kiedy myślimy, że zaznamy dzikiej samotności, za ujściem Dłużanki odwadniającej jeziora: Okrągłe, Długie Wigierskie i Muliczne, i za zakrętem oddzielającym zatokę Wigierki od zatoki Uklei dostrzegamy zabudowane bindugi; mnóstwo kładek, pomostów, bieda bud do przechowywania sprzętu pływającego, wciśniętych w malownicze brzegi, pod olchy, sosny i nasadzone świerki. Nie ma gdzie się zatrzymać. Czar pryska jak ręką odjął.

- Trzeba gdzieś zanocować – to Sylwester odkładający wiosło.

Kajaki płyną siłą gasnącego impetu.

- Za wcześnie na biwak – to ja.

I proponuję:

- Zatrzymajmy się na Białym.

- Daleko? – pyta Wiesiek.

- Dasz radę – odpowiadamy równocześnie

Zaczynamy się śmiać. Wiesiek odzyskuje siły i humor.

 


 

5.

 

Zachodzące słońce wydłuża cienie na wodzie. Wędrujemy wzdłuż archipelagu wysp po stronie światła. Chwytamy ostatki ciepła w złotej godzinie. W końcu tarcza słońca zanurza się między egzotycznie postrzępione korony puszczańskich sosen. Wokół flauta niczym marzenie kajakarza. Wiosłowanie nie męczy. Wyzwala endorfiny. Spoglądamy ostatni raz na tonącą w cieniu Zatokę Słupiańską, na ozłocone wyspy pod kamedulskimi wsiami: Bryzgielem i Krusznikami, na ów wyniosły Ordów i Ostrów  z borem na stokach i nad wodą... Odwracamy się na północ w stronę ukrytego w trzcinach przejścia na Jezioro Białe.


 

 

 

 




Bez trudu znajduję zapamiętaną przerwę w naturalnej grobli oddzielającej Białe od Wigier. Wbijam się w prześwit przejścia. Wysiadam. Kilka centymetrów wody nad wypłukanym żwirkiem to za mało dla naszych kajaków. Przeciągamy je po kolei. Wypływamy z mielizny i doznajemy odmiany. Toń Wigier wydawała się przejrzysta, lecz toń Białego wywołuje zachwyt. Nic że cień i wieczór. Odcień wody przypomina toń rzeki Soczy w Julijskich Alpach. Dno pod kajakiem błękitnieje, gdy płyniemy środkiem na polanę pod leśniczówką. I ten zapach jeziora; i ten wszechobecny aromat sosnowej żywicy z rozgrzanego popołudniowym słońcem igliwia; i ta muzyka: zaśpiewy żab w szuwarach, intymne pogaduchy wodnego ptactwa, plusk wioseł zanurzanych z namaszczeniem, żeby nie wzburzyć zastygłej tafli…

 

Duch na tle księżyca

Dobijamy do murawy, wyciągamy kajaki, organizujemy biwak, rozpalamy ognisko na starym palenisku otoczonym kamieniami, rozgrzewamy wodę z jeziora w kocherach ustawionych na żarzących się węglach, rozsiadamy się na kajakach i kapokach twarzą do magicznego krajobrazu… 

 

Pierwszy biwak na łonie natury, z dala od ludzi, od cywilizacji...

Księżyc przygląda się nam znad lasu, osrebrza polanę, odbija w jeziorze… 



 

Kiedy nad wodą przemknie niesforny podmuch, marszcząc lustro, tarcza zmienia się w drżącą klingę…

Kiedy samotna chmura zbłądzi nad Białe i zrosi powierzchnię krótkim deszczem, klinga zmieni się w srebrne kręgi…


 

Pijemy kawę z blaszanych kubków, parząc wargi, dzielimy się chlebem i konserwami, oglądamy mapy w świetle latarki…

Ognisko oświetla sosnowy dach i ściany namiotów. Wdychamy zapach dymu…


 

Noc nuci kołysankę starej Wildniss

 

Jest jakoś tak… uroczyście...

 

Sen nocy letniej nie nadchodzi…

 

niedziela, 14 kwietnia 2024

Wigry

 

Wigry

1.

Wyjrzawszy z namiotu, zobaczyłem chmury zwieszone nad topolami. Płynęły na południe, niosąc przenikliwy, wilgotny chłód. Nieprzyjemne doznanie. Cofnęło mnie do środka. Przemogłem się jednak i zacząłem zwijać w pokrowce materac i śpiwór, wynosić klamoty do kajaka. Obudzeni szczękiem kochera koledzy niechętnie gramolili się z pieleszy na polanę. Wigry, pod brzegiem spokojne, za cieśniną pokryły się falami. Na szczęście sprzyjającymi. Będą niosły na południe wspomagane wiatrem w plecy.

Przekomarzamy się podczas śniadania co do celu dzisiejszego etapu, uzgadniając w końcu, że zanocujemy tam, gdzie dopłyniemy. Nie ma co przewidywać, gdy pogoda niepewna, a Wigry z przyległościami to szlak sam w sobie: z dziesiątkami zatok o przejrzystej toni; jezior połączonych z zachodnim plosem niepozornymi ciekami; wysp, wysepek, łanów trzcin, sitowia, pałek wąskolistnych i szerokolistnych na rozległych mieliznach, pod Bryzgielem skupionych w istny archipelag, tylko błądzić do upojenia…

 

za Maciejem Ambrosiewiczem w „Uwagach do rekonstrukcji zespołu pokamedulskiego w Wigrach” (Biuletyn Konserwatorski Województwa Podlaskiego, 1999 nr 5 str. 183-194),

Oglądamy klasztor. Zwarte chmury rwą się, odsłaniając plamy błękitu. Snopy światła wędrują na południe, oświetlając fragmenty krajobrazu. Słońce nieoczekiwanie rozjaśnia klasztor i dachy eremów wystające ponad mury. Uwydatnia jego barokową architekturę w stylu kapucyńskim z elementami rodzącego się neoklasycyzmu. Zbudowano go z uwzględnieniem zasad projektowania obiektów sakralnych dla Zakonu Kamedułów. Opracował je Tylman van Gameren, XVII wieczny architekt z Niderlandów. Projektanta nie zidentyfikowano, mimo wieloletniej kwerendy archiwów. Możliwe, że było ich kilku, w końcu budowa trwała co najmniej przez trzy pokolenia.

Kameduli nie wznieśli drewnianego klasztoru, który spłonął w 1671 roku. Adaptowali do tego celu istniejący dwór królewski i otaczające go zabudowania gospodarcze. Już wtedy istniała nadsypana grobla i utwardzona droga, zakończoną podjazdem do sztucznego nasypu  opasanego murami oporowymi z ręcznie wyrabianych cegieł. To owa podstawa nadała klasztorowi cechy warowni…

Obecny klasztor wybudowano wiele lat po pożarze. Początek budowy powiązano z erygowaniem przeoratu w 1685 roku. Sama budowa trwała do 1745 roku (kościół), lecz całość nie została zakończona według pierwotnego projektu.

Maciej Ambrosiewicz w „Uwagach do rekonstrukcji zespołu pokamedulskiego w Wigrach” (Biuletyn Konserwatorski Województwa Podlaskiego, 1999 nr 5 str. 183-194), powołując się na ustalenia naukowe Jerzego Wiśniewskiego „Dzieje osadnictwa w powiecie sejneńskim od XV do XIX (…) Białystok 1963, stwierdził, że klasztor powołano do życia na mocy sfałszowanego przywileju fundacyjnego wystawionego przez Jana Kazimierza pod wpływem nalegań Krzysztofa Zygmunta Paca, protektora zakonu i właściciela dóbr między innymi w Dowspudzie nad Rospudą, gdzie sto lat później zostanie wybudowany pałac w stylu angielskiego neogotyku (będziemy tam za kilka dni). Królewskie nadanie przyznawało kamedułom mniejsze terytorium gospodarcze niż faktycznie przez nich przejęte.

Oglądany przez nas klasztor był wciąż w trakcie odbudowy po zniszczeniach obu wojen światowych spowodowanych ostrzałami artyleryjskimi. Renowację ukończono oficjalnie w 2021 roku.

2.

Po śniadaniu zwijamy namioty, sprzątamy biwak, spychamy kajaki z brzegu i w drogę przez północne ploso. Najpierw cieśniną między Starym Folwarkiem a klasztorem na wzniesieniu, potem między Cimochowizną a Rosochatym Rogiem, wśród wysp, zatoczek i obok ujścia Czarnej Hańczy. Wiatr i fale niosły nas do brzegu Wysokiego Wągła, największego półwyspu skrywającego w swoim wnętrzu niepospolite Jezioro Białe i leśniczówkę Wasilczyki (już nieistniejącą)…

W cieśninie panuje spokój. Wiatr przegania ociężałe chmury sięgające nieomal tafli. Czujemy jednak tylko łagodne podmuchy, płynąc nieopodal zwartych topól, pod którymi nocowaliśmy. Obróciwszy się plecami do Starego Folwarku, wędrujemy wzdłuż łanów trzcin, od spodu siwych, od góry zieleniących się majowymi odrostami. Trzciny nie chronią przed wiatrem, którego siłę odczuwamy na plecach i wiosłach.

Nad klasztorem rozpala się tęcza. Co za entourage!... Klasztorne dzwony wzywają na nabożeństwo. Ich dźwięk biegnie w przestrzeń Wigier, łąk wokół Starego i Czerwonego Folwarku; brzmi nad Cimochowizną; odbijając się od ścian puszczy porastającej Wysoki Wągieł, wraca echem… Nastrój podniosły. Jakbyśmy cofnęli się w czasie. Nic że wiatr pędzi spienione fale a kajaki nie chcą słuchać… 


 

Spomiędzy trzcin wypływa łódź z odświętnie ubranymi ludźmi na ławeczkach bez oparć. Mężczyźni w ciemnych garniturach i białych koszulach, siedząc obok siebie, wiosłują do klasztoru. Najstarszy siedzi na rufie i steruje wiosłem. Na dziobie kobiety ubrane na czarno, wyprostowane niczym Oleńka Billewiczówna obok Kmicica w upickim kościele przed wypowiedzeniem kultowej kwestii w filmowym Potopie (premierę miał przed wyprawą):

- Jędruś! Ran twoich nie godnam całować!

Na twarzach wiernych skupienie. Poczucia ważności chwili nie rozpraszają fale rozbryzgiwane dziobem łodzi…

Tak w ubiegłych stuleciach musiały wyglądać coniedzielne peregrynacje zaściankowej szlachty i pańszczyźnianych poddanych zwoływanych przez wigierskie dzwony.

Wpływamy w przesmyk na Jezioro Leszczewskie, skąd wypłynęli odświętni wierni. Pochylamy się pod drewnianą kładką. Patrzymy na pagórki i domy ukryte między drzewami… 


 

Domyślam się, że jeśli gdzieś przetrwała stara podlasko-litewska tradycja, to właśnie tutaj, w nastroju niedzielnego poranka, w biciu klasztornych dzwonów… 






3.

 

Wzmagająca się fala odciąga naszą uwagę od szarego krajobrazu. Zmusza do wysiłku. Kajaki, mimo naszych starań ustawiają się burtami do wiatru. Nie wspomagamy się sterami. Wymontowaliśmy je, by nie przeszkadzały wyprostowanym nogom. Ich brak nadrabiamy silniejszymi pociągnięciami wiosła z jednej strony... Przyglądamy się zatoczkom, mijanym wyspom i trzcinowiskom porastającym mielizny. Brzegi coraz wyższe. Łąki wspinają się na pagórki, znikają za drągowinami, kępami olch… Im bliżej Wielkiego Wągła, tym więcej puszczy nad wodą. Potężniejący wiatr wzmaga spienione fale, które wpadają w rozległe trzcinowiska. Przebijamy się przez łan szuwarów oddzielających kolejną zalesioną wyspę od wierzchołka półwyspu za Cimochowizną. Tu fale łagodnieją. Pod osłoną podmokłego olsu na skraju splątanych trzcin, pałki szerokolistnej i sitowia łapiemy oddech. Wiesiek wydaje się wykończony. Narzeka na ból rąk i pleców. Wszystko przez złą pozycję. Siedzi oparty o rufę. Nogi uniesione przez marynarski worek. Zastanawiam się, jak pomóc. Konieczna przerwa na biwaku. Póki co, musi okazać cierpliwość.

Kierujemy się do ujścia Czarnej Hańczy. Wypływa kameralną zarośniętą wodorostami i oczeretem deltą. Jej woda mętna. Płynie przez Suwałki. Miejskie ścieki zostaną przepuszczone przez oczyszczalnię dopiero w 1986 roku. Rzeka nie radzi sobie z nimi. Widok mętnej wody wpadającej w krystaliczną toń zatoki wywołuje nieomal fizyczny ból. Nie popłyniemy do Suwałk…

 



Odwracamy kajaki na wschód. Wiosłujemy wzdłuż Wysokiego Wągła. Bokiem do spienionych fal. Próbuję płynąć pod fale. Bezcelowy wysiłek. Dziób rozbija bure grzbiety wody. Niesione wiatrem rozbryzgi ochlapują twarz, ręce, koszulę, wpadają do wnętrza kajaka, napełniając dno pod podłogą z desek. Rezygnuję. Kajak tańczy pode mną. Wyginam się w pasie i biodrach, jakbym kręcił obręczą do hula hopu, i wiosłuję niczym galernik. Znajdując lukę między falami, usiłuję przekrzyczeć monotonny szum wiatru. Chciałbym zaproponować odpoczynek. Koledzy nie rozumieją słów zniekształconych hałaśliwym jeziorem i pluskiem wody uderzającej o brzeg zasłonięty przez mierzwę. Płyniemy więc w milczeniu, każdy zdany na siebie, wzdłuż trzcin pochylających się ku wodzie, tańczących w rytmie napierających fal. Na szczęście ściana puszczańskiego boru odbija najgwałtowniejsze podmuchy, oszczędzając nam nadmiernego wysiłku.

4.

 

Szukamy miejsca na odpoczynek. Płyniemy nad mieliznami towarzyszącymi jasnym brzegom i trzcinom. Pod nami przejrzysta toń. Widoczny każdy szczegół dna, każda nitka wodorostów, każde zagłębienie i wypukłość piasku pod sitowiem. Ławice drobnych ryb snują się w trzcinach. Tam, gdzie kamienie, kolonie kaleczących racicznic. Trudno je oderwać od podłoża… 

 

Znajdujemy urokliwy kąt pod sosnami. Ich korzenie oplatają żwir osypujący się pod falami nadbiegającymi z jeziora. Spłoszywszy cyranki, które rozpierzchły się na boki, wyciągamy kajaki na soczystą murawę i ściółkę z wysuszonego igliwia.

Wiesiek rozkłada materac. Nakrywa się rozpiętym śpiworem. Zasypia. Widać po nim, że ma dosyć. Jest wykończony wzburzonym jeziorem, zimnym wiatrem i nieergonomiczną pozycją.

Gotujemy wodę na herbatę i kawę, osłaniając od wiatru kocher kapokami i kadłubem jednego z kajaków. Wiatr wciska się w las. Dotyka mokrym chłodem. Wbijamy się w kurtki. Koszule flanelowe to za mało na dzisiejszą aurę. Sylwester spojrzał na worek marynarski Wieśka:

- Musimy rozparcelować jego bagaż.

- Zgadzam się. On gotów się poddać.

Wyciągamy z worka ciężkie rzeczy i układamy pod sklejką rufy i dziobu. Podręczne rzeczy wciskamy pod nadburcia. Nadmiar klamotów bierzemy do siebie. Odchudzony worek daje się wreszcie upchnąć z przodu kajaka. Urządzamy podwyższone siedzenie ze zdjętych podpórek, wciśniętych w szpary w podłodze z listew, i z kapoka na nich. Z dala od rufy. Nie będzie korciło, by się opierać plecami.

Widok klasztoru w litografii Fajansa z około 1856 roku (za Maciejem Ambrosiewiczem „Uwagi do rekonstrukcji zespołu pokamedulskiego w Wigrach”; Biuletyn Konserwatorski Województwa Podlaskiego, 1999 nr 5 str. 183-194),

Zadowoleni z efektów siadamy z powrotem na kajakach. Wiatr wciąż wciska się między sosny. Patrzymy na klasztor z odświeżoną elewacją. Jest monumentalny. Wyniesiony nad jezioro jest statecznym elementem utrzymującym w ryzach rozhukany krajobraz. Spoglądając nań czuję jakbym utknął w dziewiętnastowiecznej litografii. W chwili, gdy dzwony obwieszczają kolejną godzinę dnia, myślę przewrotnie:

- Wigry, jesteście dzisiaj podobne do siebie na starych rycinach…

Wiele lat później oglądam wiosenne Wigry z wysokości klasztornego górnego tarasu. Był początek kwietnia. Rozgrzany przypływem afrykańskiego ciepła. Przyjechałem tu z Olecka w porze kwitnienia przylaszczek i zawilców, które dywanem przykryły leśną ściółkę wzdłuż szosy do Suwałk, po ustąpieniu zimy z niespotykanymi dzisiaj zaspami. Zostały po nich wielometrowe pryzmy śniegu, pozostałości odśnieżania. Miejscami jechało się w nich jak w wąwozie oświetlonym przez jaskrawe słońce…

Wigry były wówczas skute lodem – ogromną skrzącą się śnieżną płaszczyzną pokrywającą północne i środkowe ploso, obramowaną puszczą, tającymi pagórkami, rozrzuconymi wokół zabudowaniami maskowanymi przez bezlistne drzewa… Nawet Zatoka Hańczańska była skuta lodem. Krajobraz oślepiał. Zmuszał do założenia okularów przeciwsłonecznych…

5.

Wiesiek, kiedy się budzi, protestuje na widok przemeblowanego kajaka. Nie ulegam. Nie pozwalam  mu nic zmienić. Wyjaśniam jak ma siedzieć, układać nogi i wiosłować z wykorzystaniem zasięgu barków i rąk. Po obiedzie wypływamy. Przez kilkaset metrów koryguję jego postawę i ruchy, póki nie załapie, o co chodzi. Przestaje cierpieć. Odzyskuje humor. Nadąża za nami… Wigry niebawem wynagrodzą mu zmianę i poranne zmęczenie niezwykłym krajobrazem i wieczorną flautą pod Gawrych Rudą…