Jezioro Pawlik |
Tuż po starcie grzęznę w gałęziach przewróconej olchy. Chcę się odepchnąć od pnia, nurt napierający na burtę jest jednak silniejszy. Przepycham więc kajak do brzegu, wbijam dziób w błoto. Wtedy uwalniam rufę i płynę tyłem do przodu. Po szarpaninie w gałęziach wnętrze kajaka zaśmiecone liśćmi, patykami, porostami... Muszę wszystko wyrzucić za burtę.
Prąd wynosi mnie na mieliznę ujścia. Oto Pawlik. W przejrzystej toni jeszcze nie widać czupryn osoki aloesowatej, liści nenufarów, smużystych glonów, ale wiosna i tak ożywia krajobraz jeziora o kilka tygodni wcześniej niż zwykle.
Płynę sam. Pawlik wita drobną falą i porywami wiatru. Trzymam się rozwrzeszczanych trzcin. Młode pędy już zielenią się między ubiegłorocznymi wysuszonymi łodygami. Szare kwiatostany bujają się w takt nadbiegających podmuchów. Trzciniaki, świerszczaki i trzcinniczki wypełniają przestrzeń ożywczymi trelami. Uciekam przed jaskrawym słońcem w cień drzew unoszących korony wypełnione majową zielenią. Wiatr wywiewa z wnętrza lasu aromaty kwitnących czeremch. Zbliżając się do wejścia Marózki, fotografuję i filmuję łabędzia podczas porannej toalety. Obok niego przepływa para krzyżówek… Urokliwy obrazek na tle siwych wciąż szuwarów. Wszystko to z ukrycia, w które wepchnął wzbierający nurt i podmuch od jeziora.
Triceratopsy |
Po chwili wejście Marózki niczym brama do innego świata. Podświetlone drzewa, ich odbicia w wodzie, za zakrętem pijące triceratopsy – wykroty olch, które runęły kilka lat wcześniej. Za pierwszym razem przedzierałem się przez ich oblepione listowiem korony.., Dzisiaj po zaporze z konarów i gałęzi ani śladu… Marózka, niczym kobieta, zmienną jest…
Nie wiosłuję. Kajak snuje się między pniami i sterczącymi gałęziami, obija się o brzegi, szura na przeszkodach. Robię zdjęcie za zdjęciem. Światło i kontrasty takie, że tylko co dziesiąty kadr udany. Jeśli chcę w hdr, muszę szukać oparcia w miejscu, w którym kajak na chwilę znieruchomieje. Nie ma jednak pośpiechu, ten na Marózce wręcz niewskazany.
Za zrujnowanym mostkiem, zamaskowanym kwitnącymi czeremchami (kiedyś przejeżdżałem po nim matizem do Orzechowa), otwiera się łąka. Wypłynąwszy ze szpaleru wyniosłych olch, skręcam w wąwóz. Rzeka przyspiesza. Wiosło staje się nieodzowne. Fotografuję w trybie fotoreportażu. Migawka, wiosło, silne pchnięcie, by nie wpaść na kłodę, kontra, migawka, obrót kajaka rufą do przodu (dla zdjęć ze słońcem), hamowanie…
Kaczory na obnażonych pniach patrzą obojętnie w obiektyw. Pozują. Nie chcą tracić energii dla gościa, który robi wiosłem bez sensu. W końcu otwiera się pierwsza polana. Nurt rozlewa się po mieliznach, zwalnia między pniami. Ze skarp osuwają się kolejne drzewa. Poznaję olchy, klony, lipy, osiki… Ubiegłoroczne wichury poturbowały las…
Za komnatą mój ulubiony głaz. Czai się na środku nurtu, wznieca warkocze. Poziom wody wysoki, kajak więc nie zazgrzyta. Kilka razy zawracam, by wydobyć z zaburzonej toni kubistyczne plamy światłocieni. Niewiele to daje, skoro głaz przykryty kilkunastocentymetrową warstwą wody a światła na lekarstwo. Odpływam w szpaler pochylonych olch i osik.
Z tyłu słyszę przenikliwy gwizd:
- Zimorodek.
Mignął barwami błękitu i cynobru w oczach i pognał w dół rzeki. Nie zdążyłem zareagować. Pomyślałem:
- Złapię go na gałązkach nad wodą.
Oddaję swobodę kajakowi. Kręci się pode mną, obija o brzegi i kłody w wodzie. Szura o głazy i obnażone korzenie olch. Póki nic nie grozi, fotografuję i filmuję kilkusekundowe sekwencje spływu. Nagrywam śpiew kosów, wilg, drozdów myszkujących na skraju wody, pokrzykiwania kruków i dzięciołów. Po niebie płyną chmury, ciskając cienie w dolinę rzeki…
Mijam znajome od lat kąty, dziwiąc się zmianom. Na jednym z zakrętów, gdzie nurt przypiera do dwóch pni leżących wzdłuż brzegu, jeden na drugim, ustępuję przed samotnym kajakarzem na prymitywnej, hybotliwej łódce. Po zdawkowych uprzejmościach płynie dalej i znika za wysoko zawieszoną wilczą kładką. Tych niższych kładek – pni łączących brzegi też przybyło. Co i raz pochylam głowę lub kładę w kajaku.
Miejsce, w którym fotografowałem pierwszy raz gniazda zimorodków (norki w osypującym się piasku pod korzeniami matuzalemowych świerków) już nie istnieje zniesione przez wezbraną rzekę.
Nieco dalej omal nie wylatuję z kajaka, usiłując sfilmować przeprawę pod kilkoma pniami, które zawaliły kolejne gniazdowisko zimorodków. Pozostał osypujący się klif. Wszystko przez to, że nie kieruję się pod osuwisko, lecz miotam się z aparatem w ręku na środku nurtu, który spycha pod ciasno przewieszony pień. Bronię się łokciem. Kajak sam z siebie obraca się rufą w kierunku spływu. Prawa burta tuż nad wodą… Uff. Dałem radę. Odpływam tyłem do przodu, filmując uciekającą pułapkę.
Gdzie zimorodki teraz gniazdują? Nie zdołałem wyśledzić. Także pod zejściem do wodopoju ze stromej skarpy pod starymi świerkami.
Słowem:
- Πάντα ῥεῖ.
Każdy spacer Marózką, nie dość, że dostarcza kolejnych wrażeń, to jednocześnie jest przypomnieniem uciekającego czasu i coraz bogatszym wspomnieniem minionych doznań.
Znowu przechodzę w tryb reportażu. Aparat w dłonie, intuicyjne kadrowanie, migawka, wiosło w dłonie, silne pchnięcie, by nie wpaść na pień lub w korzenie, kontra w ciasnym zakręcie, znowu kadrowanie w ułamku sekundy, migawka, obrót kajaka rufą do przodu – dla zdjęć ze słońcem, hamowanie, szukanie cofki dla zdjęć w trybie hdr… Nurt niesie między zakrętami i wynurzonymi pniami; obok głazów wypłukanych z brzegu; nad gałęziami czającymi się pod powierzchnią wody, gotowymi zaczepić o dno i przewrócić kajak. Nigdy jednak, odkąd pływam, nie wyleciałem z kajaka. Intuicja wciąż nie zawodzi. Dzisiaj także.
Mijam najbardziej atrakcyjne obozowisko nad Marózką. To tutaj kilka lat wcześniej fotografowałem zimorodka w pełnym słońcu, a chwilę później filmowałem sarnę z tańczącego kajaka. Taki nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Kąt też przemeblowany. Przepływam między podmytym brzegiem a wykrotem starego drzewa. Wcześniej nie było to możliwe. Zmierzam pod wilczą kładkę. Rzeka wydaje się łagodnieć, ale to złudzenie.
Niebawem znowu ciasne zakręty, bystrza, kłody, obnażone korzenie na cyplach, gobeliny Marózki – fragmenty dna pokrytego otoczakami zabarwionymi przez plechowate krasnorosty, hildenbrandie rzeczne… póki skarpy nie odsuną się, ustępując mokradłu skrywającemu orzechowską strugę i łąki nad jeziorem Werty za olchowym łęgiem, koszone przed II wojną światową przez Augusta Popławskiego (od „Ludzi dnia wczorajszego”) w towarzystwie ojca…
Majowy ols w słońcu na tle nieba z płynącymi obłokami ma w sobie urok, którego nie potrafię oddać słowami. Snuję się nad jasnym dnem skolonizowanym przez kępy wodorostów. Płoszę krasnopióry, pstrągi, klenie, okonie… Odkładam wiosło. Kajak robi co chce. Trąca dziobem kępy turzycy lancetowatej, która wypuściła zawiązki kwiatów. Odbija od brzegu. Wierci się…
Oddaję się lenistwu, słuchając basowego buczenia bąków, tajemniczych czapli, które trudno odróżnić od chwiejących się trzcin; przenikliwych treli trzciniaków, pobudzających niczym najmocniejsze espresso; monotonnych świerszczaków brzmiących niczym produkcyjna maszyna do szycia; kwilenia czajek skrytych w oczerecie na mieliznach; krakania kruków… Fotografuję ułamane pnie podobne do ludzkich postaci; drzewo o czarnych pokręconych gałęziach, kontrastujące z majową zielenią łęgu; panoramę rzeki z widokiem na otwierającą się przestrzeń Jeziora Świętego…
Wpływam w korytarz z wybujałych trzcin. Nurt przyspiesza. Robi się ciasno. Mijam parę krzyżówek na wynurzonym pniu. Mógłbym dosięgnąć je wiosłem. Stoicko jednak znoszą moją obecność i wycelowany obiektyw… W końcu wypływam na jezioro. Trzymam się zachodniego brzegu, gdzie mniej wieje i fala zamiera. Przelatujące chmury zasłaniają co chwila słońce, na przemian gasząc i rozpalając krajobraz.
Zmierzam ku wyspie staropruskiej bogini Curche, w neolicie wykorzystywanej przez myśliwych podążających śladami ustępujących lodowców. Pochodzące z przełomu epok schyłkowego brązu i wczesnej epoki żelaza artefakty, odkryte przez archeologów z Towarzystwa Naukowego Pruthenia podczas tematycznego spływu kajakowego w 2007 r. i przebadane przez archeologów Uniwersytetu Gdańskiego w latach 2008 – 2010, potwierdziły istnienie na wyspie tymczasowych obozowisk łowieckich.
Jezioro Święte było otoczone przez Prusów czcią. Na wyspie odprawiano obrzędy ku czci, według legendy, boga Kurcho, władającego deszczem, wodą i piorunami, a według przekazów historycznych, bogini urodzaju Kurko (Curche). Prusowie składali co roku w ofierze snop zboża związany na kształt bóstwa oraz zboże i ryby w nadziei dobrych zbiorów i połowów. Miejsce musiało być magiczne, bo nieopodal, u zbiegu Marózki i Łyny, założono wieś Kurki, której nazwę wywiedziono od imienia bogini urodzaju.
Za każdym razem, opuszczając Marózkę, odczuwam niedosyt. Kiedyś zamierzałem popłynąć pod prąd. Skoro dałem radę Brdzie w Piekiełku, a podczas przenoszenia kajaków przez zaporę w Mylofie spotkałem się z niedowierzaniem operatorów elektrowni, że płynę z kolegą od Koronowa (sądzili, że kłamiemy w żywe oczy), to dlaczego nie dałbym rady Marózce.
Cóż. Głowie wciąż się wydaje, że może, tylko ciało już nie nadąża 😊.